Najpierw przez tysiące filipińskich wysp przeszedł tajfun "Durian". Ale kataklizm na tym się nie skończył. Tajfun i towarzyszące mu gigantyczne opady deszczu wywołały lawiny błotne. Pod zwałami ziemi zniknęły całe wioski. Żołnierze, górnicy i zwykli ludzie przekopują tony błota. Ale trafiają już tylko na ciała ofiar.

Reklama

"Wiele ciał nie udaje się zidentyfikować, prawdopodobnie wiele innych jest pogrzebanych w jeszcze niższych warstwach. Nie pozostanie nawet ślad po wielu całych rodzinach" - przyznał szef regionalnego oddziału Czerwonego Krzyża senator Richard Gordon.

Najgroźniejsza była lawina błotna, która zeszła ze zbocza wulkanu Mayon. Ale podobne schodziły też w innych miejscach. Tajfun dotknął wschodnią i centralną część Filipin. W prowincji Albay, która ucierpiała najbardziej, zabitych jest tak dużo, że ratownicy muszą układać ich na ulicach. Nie ma też czasu na normalne pogrzeby. W każdej chwili może wybuchnąć epidemia, dlatego zmarłych składa się do masowych grobów.

Akcja ratunkowa jest niezwykle trudna, bo wiele miejscowości jest całkowicie zasypanych. W niektórych punktach warstwa błota i kamieni ma wiele metrów. Ratownicy martwią się, że ofiar śmiertelnych będzie jeszcze więcej.

Gdy "Durian" przechodził nad Filipinami, prędkość wiatru dochodziła do 150 km/h. Momentami wiało prawie 200 km/h.