Dziś o 9.30 mija nowe ultimatum, które talibowie dali władzom Afganistanu na zwolnienie z więzień 23 swoich towarzyszy. Stawką jest życie 21 zakładników z Południowej Korei. Tymczasem narastają rozbieżności między rządem w Seulu a Stanami Zjednoczonymi, które nie chcą rozmawiać z terrorystami i są skłonne zbrojnie odbić porwanych.
"Jeśli nasze żądanie nie zostanie spełnione, zabijemy najpierw mężczyzn, a potem kobiety" - zagroził rzecznik talibów Jusuf Ahmadi. Nie rzucał słów na wiatr. W poniedziałek wieczorem terroryści zabili drugiego z 23 zakładników. Wczoraj rano podziurawione kulami ciało znaleziono przy drodze w pobliżu jednej z wiosek we wschodnim Afganistanie. To 29-letni Shim Sung-min, były pracownik firmy informatycznej, który wyjechał do Afganistanu, by w misji chrześcijańskiej pracować jako wolontariusz.
Rodziny porwanych błagają o pomoc, jednak władze w Seulu rozkładają ręce. "Spełnienie żądań porywaczy jest poza naszymi możliwościami" - powiedział Choen Ho-seon, rzecznik prezydenta Roh Moo-hyuna. I dodał, że z terrorystami kontaktuje się wyłącznie rząd w Kabulu. "A afgańskie władze mają dylemat: muszą lawirować między żądaniami talibów a stanowiskiem USA. Natomiast Waszyngton postawił sprawę jasno: z terrorystami się nie negocjuje" - powiedział DZIENNIKOWI Paik Han-sook, politolog z Sejong Institute w Seongnam.
Mimo to władze Korei Południowej próbują przekonać afgańskiego prezydenta do rozmów z porywaczami. Jednak Hamid Karzaj nie jest do tego skłonny, bo po tym, jak w marcu wypuścił grupę talibów w zamian za uwolnienie włoskiego dziennikarza, spadła na niego fala krytyki, głównie ze strony USA. "Spełniając żądania porywaczy, zachęcamy ich tylko do kolejnych akcji. Teraz robimy to, co najlepsze zarówno dla zakładników, jak i rządu" - przekonuje rzecznik prezydenta Humajun Hamidzad.
Niewykluczone więc, że oddziały afgańskie i amerykańskie, ku przerażeniu władz Korei, przygotowują się do odbicia zakładników. "To oznacza, że oni zginą! Jestem przekonany, że akcja zakończy się katastrofą. A naszemu rządowi zależy przede wszystkim na bezpiecznym powrocie rodaków" - dodał w rozmowie z DZIENNIKIEM przejęty Paik Han-sook.
Zdaniem ekspertów ewentualny szturm komandosów ma znikome szanse powodzenia. Według południowokoreańskich mediów porywacze rozdzielili bowiem zakładników na kilka grupek, które przemieszczają się z miejsca na miejsce. Wytropienie wszystkich, a następnie dokonanie jednoczesnego ataku, podczas którego talibowie nie zdążyliby zabić zakładników, graniczyłoby z cudem.
Koreańskie władze próbują więc skłonić Amerykanów, których opinia jest tu decydująca, by "bardziej elastycznie" potraktować zasadę nienegocjowania z terrorystami. Jednak talibscy komendanci, którzy porwali Koreańczyków, nie chcą zwyczajowego pośrednictwa starszyzny plemiennej i zgadzają się tylko na rozmowy bezpośrednio z rządem Karzaja. A tego Amerykanie z pewnością nie zaakceptują.
Pewną nadzieję na uratowanie przynajmniej części zakładników daje to, że talibowie nie prezentują jednolitego stanowiska. Część twardo obstaje przy żądaniu uwolnienia z więzień swoich ludzi, ale inni podobno mogą się zadowolić okupem i uwolnić Koreańczyków. "Mojemu młodszemu bratu grozi śmierć z rąk talibów. Jestem smutna i przerażona, bo nic nie mogę dla niego zrobić" - mówi Je Mi-suk, siostra jednego z porwanych, cytowana przez agencję Yonhap. Wczoraj, podobnie jak rodziny pozostałych jeszcze przy życiu zakładników, z ogromnym niepokojem wyczekiwała dzisiejszego poranka.
MARIUSZ JANIK: Jak w kraju takim jak Afganistan namierzyć grupę terrorystów, którzy wciąż znajdują się w ruchu?
THOMAS M. SANDERSON: To bardzo trudne z wielu powodów. Po pierwsze, Afganistan to niemal idealne miejsce, by się schować. Po drugie, jeżeli koreańscy zakładnicy faktycznie zostali podzieleni na grupy i wciąż przenoszą się z miejsca na miejsce, to dodatkowo komplikuje sytuację. Takie grupy mogą się swobodnie przemieszczać nocą. Najlepszym sposobem byłoby w takiej sytuacji zdanie się na informatorów spośród lokalnej społeczności. To jednak naraża naszych żołnierzy na wciągnięcie w zasadzkę przez podstawionych donosicieli.
Jakiego rodzaju operacja byłaby najskuteczniejsza w takich okolicznościach?
Efektywną metodą byłoby użycie niewielkiej grupy komandosów, którzy przeprowadziliby błyskawiczną, "chirurgiczną" operację. Taka akcja byłaby jednak możliwa jedynie w oparciu o bardzo dokładne dane wywiadowcze.
Gdzie powinni zaatakować komandosi?
To zależy od terenu. Na pustyni trudno się ukryć i zaatakować z zaskoczenia, ale amerykańscy komandosi mają olbrzymią praktykę w działaniu w takich warunkach, a także w użyciu specjalistycznego wyposażenia, np. noktowizorów. Bez wątpienia znacznie większe możliwości dawałyby góry. Z kolei wśród zabudowań, w jakiejś afgańskiej wiosce, łatwiej ukryć komando. Są tam zabudowania i inne miejsca zapewniające ochronę. Tyle że w takim przypadku trudno będzie uniknąć dekonspiracji, bo talibowie również dysponują rozbudowaną siatką informatorów.
Czy wobec tych trudności nie należałoby negocjować z porywaczami Koreańczyków?
Byłaby to dla nich tylko zachęta. Gdyby o wypłaceniu okupu lub spełnieniu żądań dowiedzieli się inni talibowie oraz pospolici bandyci, fala porwań ruszyłaby na dobre.
THOMAS M. SANDERSON - ekspert ds. terroryzmu Centre for Strategic and International Studies w Waszyngtonie