Na Nowej Gwinei posiłki z ludzi były specjalnością nie tylko Tolai. Kanibalizm jeszcze do połowy XX wieku był tam dość powszechną praktyką, oficjalnie został zakazany przez australijską administrację dopiero w 1959 roku. Ale w dżunglach wschodniej części wyspy, czyli dzisiejszej Papui-Nowej Gwinei, wciąż żyją plemiona zupełnie niemające kontaktu z resztą świata, więc informacja o takim zakazie mogła tam po prostu nie dotrzeć.

Nie marnować zmarłego
- Ostatni znany przypadek kanibalizmu na Nowej Gwinei wydarzył się w 1972 roku - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM Ronald May z Uniwersytetu w Canberrze. Miało wówczas miejsce morderstwo. Ciała zabitych złożono na brzegu rzeki Fly, gdzie czekały na policję. Ale zanim ta przybyła, natknęli się na nie przechodzący właśnie członkowie jednego z plemion. Jak opowiada May, uznali oni, że nie warto, by zmarnowało się tyle dobrego mięsa, więc odkroili kilka co smaczniejszych kawałków. Co więcej, mimo już obowiązującego zakazu, udało im się uniknąć kary. Okazało się bowiem, że w kodeksie karnym nie ma odpowiedniego paragrafu na zjadanie przedstawicieli własnego plemienia. "Oskarżono ich zatem tylko o zbezczeszczenie zwłok, ale sędzia uznał, że w miejscowej kulturze nie ma nic złego w takim traktowaniu ciał zmarłych, więc zarzuty oddalono" - wyjaśnia May.


Reklama

Wśród Papuasów najbardziej rozpowszechniony był właśnie kanibalizm endemiczny, czyli zjadanie przedstawicieli własnego plemienia dopiero co zmarłych. Oczywiście nie zabijano ich w tym celu. Papuasi wierzyli, że w ten sposób przedłuża się ich duchową egzystencję, a pozostali przy życiu krewni wzmacniają się i przejmują najlepsze cechy zmarłego.

Niestety, tego typu praktyki nie zawsze wychodziły ich wykonawcom na dobre. Wśród naukowców znana jest historia innego papuaskiego plemienia, Fore, w którym rozwinęła się śmiertelna choroba kuru. Jej przyczyną, podobnie jak w przypadku choroby wściekłych krów, są priony, to znaczy zmutowane białka, które powodują degenerację tkanki mózgowej i w efekcie prowadzą do śmierci. Na kuru najczęściej zapadały kobiety, bo to one, zajmując się obrzędami pogrzebowymi, zjadały mózgi zmarłych (mężczyznom przypadały mięśnie). W latach 50. i 60. zeszłego wieku kuru przybrało formę epidemii - w ciągu dzięsięciu lat w plemieniu liczącym około 8 tysięcy osób zmarło na nią 1100. Obecnie, mimo że kanibalizm jest już zakazany i podobno niepraktykowany, kuru wciąż zbiera swoje żniwo. Wirus ma długi, sięgający nawet kilkudziesięciu lat okres inkubacji. Jeszcze w latach 1996-2004 w plemieniu Fore stwierdzono 11 przypadków kuru. Rozwinięcie się choroby w obrębie jednego tylko plemienia stanowi dla naukowców niezbity dowód, że spowodowały ją tradycyjne kanibalistyczne praktyki.

Zjeść potwora
Przypadki ludożerstwa na Nowej Gwinei miały miejsce także później, niż wspomina May. W latach 70. w południowo-wschodniej części wyspy naukowcy natknęli się na zupełnie odcięte od cywilizacji plemię Korowai, którego członkowie w ogóle nie mieli pojęcia, że poza ich wioskami istnieje jakiś świat. Podobno praktykowali kanibalizm jeszcze na początku lat 90., czyli zaledwie kilkanaście lat temu. W odróżnieniu od np. Fore zjadali ludzi, aby pozbyć się złych duchów, które mogą zamieszkać w każdym człowieku, choć częściej zdarzało się to u obcych. Aby pozbyć się złego ducha, należało zabić, a następnie zjeść jego "nosiciela". Nie wszystkie historie związane z Korowai są jednak prawdziwe. W zeszłym roku za złego ducha uznany został sześcioletni chłopiec, którego właśnie miano zabić i zjeść, gdy na miejscu znalazła się grupka turystów. Przerażeni okrucieństwem tubylców zdecydowali się wykupić chłopca. Okazało się jednak, że wszystko było mistyfikacją - Korowai, korzystając z otaczającej ich legendy ostatnich ludożerców świata, postanowili naciągnąć naiwnych turystów.


Duchy duchami, ale część naukowców wyjaśnia rozpowszechniony przez wieki na Nowej Gwinei kanibalizm w zupełnie inny sposób. Miał on wynikać… z niedostatku protein. W miejscowych roślinach jest ich znacznie mniej niż w wielu innych rejonach świata, a niewielkie, łatwe do upolowania zwierzęta w rodzaju myszy czy pająków są raczej mało apetyczne, więc papuaskie plemiona wzbogaciły swoją dietę o mięso ludzkie. To jednak tylko jedna z hipotez.

Reklama

Pewne jest natomiast istnienie kanibalizmu egzogenicznego, polegającego na zjadaniu wrogów, który był rozpowszechniony wśród wojowniczych ludów południowego Pacyfiku. Wierzyły one, że zabicie i zjedzenie własnego przeciwnika umożliwiało przejęcie jego siły i doświadczenia, co pozwalało stać się niezwyciężonym. Takimi motywami kierowali się m.in. zamieszkujący Nową Zelandię Maorysi. Co prawda, porzucili oni ludożerstwo już w pierwszej połowie XIX wieku, ale wcześniej popełnili bodaj najbardziej masowy znany w historii przypadek kanibalizmu. Prawie 200 lat temu w rewanżu za rzekome upokorzenie syna jednego z wodzów, którego ten doznał na australijskim statku "Boyd", podstępnie napadli na jego załogę. Wszystkie 66 osób znajdujące się na pokładzie zabili i zjedli. Nieszczęsne ofiary mógł zresztą spotkać jeszcze gorszy los - w oczach maoryskich wojowników największym upokorzeniem, jakie można było zadać wrogowi, było zabicie go, przyrządzenie, po czym wyrzucenie mięsa jako nienadające się do spożycia.

Moda na retro
Kanibalizm egzogeniczny, od dawna już niespotykany na wyspach Pacyfiku, odradza się teraz w Afryce. Wydawało się, że na Czarnym Lądzie został skutecznie wytępiony przez chrześcijańskich misjonarzy i europejskich kolonizatorów. Tymczasem w ostatnich kilkudziesięciu latach coraz częściej pojawiają się informacje, że w niektórych regionach niepodległej Afryki ludożerstwo jest na porządku dziennym. Najgłośniejsze były przypadki dwóch wyjątkowo krwawych, a przy tym ekscentrycznych dyktatorów z lat 60. i 70. - Bokassy I, samozwańczego cesarza Republiki Środkowoafrykańskiej (przekształconej przez niego w cesarstwo), oraz Idi Amina, prezydenta Ugandy. Obu oskarżano o kanibalizm, choć nigdy nie udało się jednoznacznie potwierdzić, by dopuszczali się takich praktyk. Bokassa natomiast nieco "ucywilizował" ludożerstwo, bo mięso swoich ofiar podobno trzymał w lodówce.


Do tego grona zalicza się ponoć Jean-Pierre Bemba, jeden z przywódców trwającej do niedawna rebelii w Demokratycznej Republice Konga i kandydat (przegrany) w zeszłorocznych wyborach prezydenckich, którego posądzano o jedzenie Pigmejów. - To kłamstwo rozpowszechniane przez najwyższe kręgi rządowe. Pigmeje żyją i mają się dobrze - zapewniał w czasie kampanii. Ale nawet jeśli Bemba osobiście nie spożywał ludzkiego mięsa, to jego ludzie raczej tak. Na ogarniętych walkami terenach północno-wschodniego Konga takie praktyki miały miejsce dość powszechnie, a potwierdzają to relacje misjonarzy i oddziałów pokojowych ONZ. Nie jest jedynie jasna istota tego kanibalizmu, czy wynikał on z niedostatku pożywienia na ogarniętych konfliktem terenach, czy też był typowo egzogeniczny. Ofiarą ludożerstwa padają bowiem zarówno walczący przeciwnicy, jak i znacznie łatwiejsi do upolowania Pigmeje. Ci drudzy, nawet przez Afrykanów uznawani są za mniej rozwiniętych cywilizacyjnie, wręcz ogniwo ewolucje między zwierzętami a ludźmi, więc nie sposób wyjaśnić zjadania Pigmejów pragnieniem pozyskania ich siły i odwagi.

Niemcy kanibalami?
Być może krwawe relacje ze współczesnej Demokratycznej Republiki Konga są w kwestii kanibalizmu przesadzone. Tak naprawdę bowiem mało który z XVIII- czy XIX-wiecznych podróżników czy misjonarzy na własne oczy widział nie tylko zabijanie czy krojenie wroga, lecz sam moment spożywania ludzkiego mięsa. Wiele z historii o dzikich ludach praktykujących kanibalizm było specjalnie koloryzowane po to, by uzasadnić chrystianizację bądź kolonizację zamieszkanych przez nich terenów. Niewiele rzeczy bowiem tak mocno wzmaga zapał walczących i nienawiść do przeciwników jak plotka, że zjada on naszych ludzi. Takie historie opowiadano także o narodach cywilizowanej Europy. W czasie II wojny światowej chorwaccy ustasze mieli ponoć zmuszać serbskie kobiety, by gotowały i zjadały swoje dzieci, a w czasie I wojny niemieccy żołnierze mieli jakoby ze szczególnym upodobaniem spożywać kobiece piersi.

Bezspornych dowodów na praktykowanie kanibalizmu jest zatem bardzo niewiele. Oprócz nieszczęsnego plemienia Tolai, które samo się do niego przyznało, zostawił je także XIX-wieczny wódz Urde Urde z Fidżi, rekordzista, jeśli chodzi o liczbę zjedzonych osób. Za każdą stawiał kamień w pobliżu domu. Kamieni takich nabierało się - uwaga - dziewięć tysięcy, dzięki czemu Urde Urde trafił do Księgi rekordów Guinnessa. Smacznego!