Jeśli nowojorska Wall Street stała się synonimem chciwości, to K Street w Waszyngtonie jest symbolem hipokryzji. To właśnie w tym rejonie stolicy USA pracuje 14 tys. specjalistów zatrudnionych we wszelkiej maści agencjach PR, biurach lobbingowych i think tankach. Relatywnie niewielkim kosztem mogą wyczyścić lub ocieplić wizerunek każdego kraju, nawet dyktatorskiego. Nic dziwnego, że tylko w 2008 roku amerykański przemysł polityczno-gospodarczego PR zarobił 3,3 mld dol.
Z agencji PR korzystają nawet światowe mocarstwa. Za sprzedawanie światu polityki Rosji odpowiada gigant branży – agencja Ketchum. Z kolei organizację imprez sportowych promują agencja Weber Schandwick i grupa wspierających ją firm reklamowych, m.in. Adore Creative. To właśnie kampaniom realizowanym przez ten konglomerat przypisuje się największe sukcesy Kremla w ostatnich latach: przyznanie Moskwie prawa do organizacji uniwersjady w 2013 r., zimowych igrzysk w Soczi w 2014 r. i finałów piłkarskich mistrzostw świata w 2018 roku.

Łukaszenka jak Thatcher

Po zagranicznych speców sięgnął też prezydent Alaksander Łukaszenka. Niemal trzy lata temu wynajął jednego z najsłynniejszych brytyjskich doradców od wizerunku, byłego współpracownika Margaret Thatcher, Timothy’ego Bella. – On chce, żeby Białoruś była lepiej rozumiana – stwierdził Bell, kiedy wyszły na jaw jego wizyty w Mińsku i wart kilka milionów dolarów kontrakt.
Reklama
Wkrótce później agencja Bella – Chime Communications – zastrzegła w oświadczeniu, że jej szef ma pracować nad wizerunkiem kraju, a nie samego prezydenta. Zapowiedziano dwie kampanie – informacyjną i marketingową. Podwładni brytyjskiego PR-owca mieli za zadanie „dać bardziej oparty na faktach obraz Białorusi, w przeciwieństwie do wizerunku tworzonego przez światowe media”. Jednocześnie doradca Thatcher, zapytany przez dziennikarza „The Moscow Times”, czy będzie zalecał swojemu klientowi demokratyczne reformy, odparł: „Oczywiście, przy czym widzę naszą pracę raczej jako przedłużenie procesu decyzyjnego niż samo decydowanie”.



Kontrakty tego typu okrywa najgłębsza tajemnica, choć czasami udaje się ją przeniknąć. Dyktator Gwinei Równikowej Teodoro Obiang bez większych problemów nawiązał współpracę z amerykańskim weteranem politycznego PR Lannym Davisem, uchodzącym za przyjaciela rodziny Clintonów. Za milion dolarów Obiang podreperował swój wizerunek wspólną fotografią z Barackiem Obamą.
Brak zahamowań moralnych przed wygładzaniem wizerunku autokratów to pozostałość po zimnej wojnie i nikt nie ilustruje tego lepiej niż inny amerykański weteran branży: Charles Black Jr. Ten republikański spec od politycznego PR doradzał w kampaniach wyborczych Ronalda Reagana, obu Bushów oraz Boba Dole’a i Phila Gramma. Jednak jego portfolio obejmuje też nigeryjskiego przywódcę wojskowej junty gen. Ibrahima Babangidę, somalijskiego prezydenta Mohameda Siada Barrego czy operetkowego dyktatora Filipin Ferdinanda Marcosa.
Blacka podpisał też umowę z przywódcą angolskiej partyzantki UNITA Jonasem Savimbi. Krwawy watażka potrzebował wsparcia USA w walce z prosowieckim reżimem, PR-owcy wykreowali go więc na ideowca-antykomunistę. Black układał mu program wizyt i reżyserował spotkania. I do czasu odejścia ze swojej firmy BKSH & Associates nie widział w tym większego problemu. – Nigdy nie reprezentowaliśmy cudzoziemców bez wcześniejszych rozmów z Departamentem Stanu i Białym Domem, bez wyjaśnienia, że nasza praca leży w interesie polityki zagranicznej USA – stwierdził u schyłku kariery.
Kilka lat temu medioznawcy oceniali, że nawet 40 proc. publikowanych informacji może mieć źródło w agencjach PR – speców od wizerunku jest dziś w USA więcej niż dziennikarzy. W zbliżonym, choć nieco mniejszym stopniu dotyczy to mediów zachodnioeuropejskich: w Niemczech na 30 tys. dziennikarzy przypada 20 tys. pracowników branży public relations. Z kolei w Brukseli urzęduje 15 tys. lobbystów i wysłanników agencji wizerunkowych. W Londynie – 14 tys. Jednocześnie przyciśnięte recesją gazety i stacje telewizyjne pozbywają się własnych specjalistów, a ci, którzy pozostają, nie mają wystarczającej wiedzy, by rozpoznać odpowiednio spreparowane materiały promocyjne.



Agencje reklamowe są znacznie mniej subtelne poza Europą i USA: w Iraku prowadzona przez byłego żołnierza marines Paige’a Craiga firma Lincoln Group po prostu płaciła po dwa tysiące dolarów za każdy artykuł przychylny Amerykanom.
Branża doskonale zna przypadki wojen, które zostały wygrane w dużej mierze dzięki skutecznemu PR. Klasycznym przykładem jest pierwsza wojna w Zatoce Perskiej i Kuwejtczycy witający wjeżdżające do emiratu amerykańskie czołgi flagami i chorągiewkami USA. – Czy nie zdziwiło państwa, jak po siedmiu długich i bolesnych miesiącach irackiej okupacji zorganizowali sobie amerykańskie chorągiewki? – pytał w wystąpieniu przed Radą Bezpieczeństwa Narodowego John Rendon, szef agencji Rendon Group. – Cóż, to było moje zadanie – skwitował.

Serbia – największa ofiara

Rendon to prawdziwy wyga. To jego dziełem jest wymyślony w 1991 r. Iracki Kongres Narodowy. Dwanaście lat później Biały Dom całkiem poważnie rozważał zbudowanie z tej luźnej konfederacji irackich dysydentów i przeciwników Saddama Husajna nowego rządu w Bagdadzie. Z kolei na początku tej dekady tylko od Pentagonu dostał 50 mln dol. na promocję działań zbrojnych USA i wojny z terroryzmem w 79 krajach świata. Przygotowywał grunt pod obalenie Manuela Noriegi w Panamie i naloty na Afganistan. W pierwszych miesiącach po zamachach 11 września Rendon Group zarabiała na umowach z Waszyngtonem po 100 tys. dolarów miesięcznie.
Najskuteczniejszy trik podczas wojny o Kuwejt wymyślili specjaliści z agencji Hill & Knowlton. Wynajęci przez wysłanników kuwejckiego rządu za niemal 11 mln dolarów spece zorganizowali nie tylko Narodowy Dzień Modlitwy za Wolny Kuwejt w amerykańskich kościołach czy serię spotkań z bohaterami antyirackiego ruchu oporu. Na deser zostawili przesłuchanie w Kongresie 15-letniej pielęgniarki, Nairy. Opowiedziała o tym, jak iraccy żołnierze wyrzucali ze szpitalnych inkubatorów noworodki, by wywieźć sprzęt do Iraku. Jej rejestrowana przez kamery relacja obiegła potem kilkaset stacji telewizyjnych w USA. Później okazało się, że Naira jest córką ambasadora Kuwejtu w USA, a szpital mogła oglądać, najwyżej gdy przyjmowała szczepienia.



Specjaliści tej firmy pojawili się też na Bałkanach, w trakcie wojny w Bośni i Hercegowinie. Do dziś utrzymują, że w ramach kontraktu z rządem Aliji Izetbegovicia trzymali się z daleka od wojennej propagandy i zajmowali się wyłącznie promocją... turystyki. Charakteru swojej pracy nie ukrywali natomiast pracownicy nieco mniejszej agencji: Ruder Finn Global Public Affairs, pracującej dla rządów BiH oraz Chorwacji. – Mamy listę kilkuset dziennikarzy, polityków, naukowców i przedstawicieli organizacji humanitarnych, którym dostarczamy informacji. Liczy się szybkość. Późniejsze dementi są bezskuteczne – mówił po latach otwarcie jej szef James Harff.
Jego podwładni wymyślili najprawdopodobniej większość najważniejszych mitów i figur retorycznych, jakimi opisywano konflikty w byłej Jugosławii – od „nowego Holokaustu”, serbskich „obozów koncentracyjnych” przez liczbę 20 tys. zgwałconych przez Serbów kobiet (według powojennych badań odnotowano 2,4 – 4 tys. takich przestępstw popełnionych przez żołnierzy wszystkich stron konfliktu) po opowieść o specjalnych premiach dla serbskich snajperów za trafienie muzułmańskiego dziecka. – Dzięki temu mieliśmy jasną historię o dobrych facetach i złych facetach – stwierdził Harff.
Od tamtej pory niemal każda wojna tocząca się na świecie toczy się też na rynku public relations. W latach 2007 – 2008 rozegrała się tam np. batalia między Marokiem a Algierią o los Sahary Zachodniej. Algierczycy wydali na K Street 416 tys. dolarów, próbując przeforsować zapowiadane od kilkunastu lat przez ONZ referendum na temat niepodległości tego regionu. Jednak Marokańczycy – zabiegający o to, by sporne terytorium było autonomiczną częścią ich państwa – wysupłali na agentów wpływu 3,4 mln dol. W efekcie aż 173 kongresmanów, przy poparciu George’a W. Busha poparło stanowisko Maroka we wspólnym oświadczeniu.
– Naszym zadaniem nie jest weryfikowanie informacji. Nasza praca polega na przyspieszeniu obiegu informacji korzystnych dla nas i kierowaniu ich do precyzyjnie wybranych odbiorców – mówił James Harff w wywiadzie dla jednej z francuskich stacji telewizyjnych, komentując swoje dokonania na Bałkanach. – Jesteśmy profesjonalistami. Mieliśmy zadanie i wykonaliśmy je. Nikt nam nie płaci za to, byśmy przestrzegali zasad moralnych – skwitował.