Choć kanclerz Niemiec Angela Merkel wciąż nie zgadza się na euroobligacje, w środę Komisja Europejska przedstawia trzy warianty takich wspólnych "stabilizacyjnych obligacji". Ich zwolennicy mówią, że to jedyny ratunek na szybkie wyjście eurolandu z kryzysu zadłużenia. Pomysł w uproszczeniu oznacza, że kraje strefy euro, zamiast indywidualnie zadłużać się na rynkach, emitowałyby przynajmniej częściowo wspólne papiery dłużne. Dzięki temu kraje Północy, uważane za bezpieczne, jak Niemcy, Holandia czy Finlandia, użyczyłyby swojej wiarygodności mniej bezpiecznym krajom Południa.

Reklama

"Jest nie do uniknięcia, by powstały euroobligacje" - powiedziała PAP w środę była komisarz, przewodnicząca komisji ds. rozwoju regionalnego Parlamentu Europejskiego Danuta Huebner. "KE zręczne zagrała - nie stawia pytania, czy chcemy euroobligacji, ale wskazuje na trzy wersje. Musimy teraz doprowadzić do tego, aby wybrać między nimi" - powiedziała, przypominając, że to PE zobowiązał KE do przedstawienie tych propozycji.

Ale pomysł emisji wspólnych obligacji wciąż dzieli państwa członkowskie. Zdecydowanie przeciwne są Niemcy, największa gospodarka eurolandu, która cieszy się obecnie najwyższą oceną wiarygodności kredytowej i w związku z tym ponosi najniższe koszty obsługi swego długu.

"Ci, którzy są za, muszą się zmobilizować i wytłumaczyć, dlaczego to wcale nie musi być niebezpieczne dla Niemców" - uważa Huebner.

Jak? Huebner wskazała, że w porównaniu z sytuacją sprzed roku UE ma wiele nowych elementów dyscyplinujących finanse publiczne państw - m.in. pakiet sześciu nowych regulacji z sankcjami dla niesubordynowanych państw oraz nowa procedura kontroli budżetów narodowych przez KE. "Warunki się więc zmieniają" - powiedziała. Te nowe mechanizmy dyscyplinujące są niezbędne, "żeby nie powstał tzw. +moral hazard+ (pokusa nadużycia) w krajach, które ponoszą dziś znacznie wyższe koszty obsługi długu i które zyskałyby łatwiejszy dostęp do pożyczek".

Główne obawy Niemiec, jak wyjaśnia Huebner, są takie, że w systemie obligacji europejskich agencje ratingowe i rynki dadzą euroobligacjom gorszą ocenę niż obligacjom niemieckim. Huebner wskazuje jednak, że "nie potwierdzają tego doświadczenia EFSF (funduszu ratunkowego strefy euro), bo emitowane przez niego obligacje też były bardzo wysoko oceniane".

Ponadto - zwraca uwagę Huebner - nie jest konieczne zastąpienie wszystkich narodowych obligacji emitowanych przez kraje strefy euro nowymi, wspólnymi, które korzystałyby ze wspólnych gwarancji. "Nie musi być tak, że istnieją wyłącznie euroobligacje europejskie. Mogą być instrumentem dodatkowym i Niemcy mogłyby na swoje potrzeby dalej posługiwać się narodowym systemem" - wskazała.

Reklama

Jako "fenomenalny" oceniła pomysł brukselskiego think-tanku Breugel sprzed roku, dotyczący tzw. obligacji niebieskich i czerwonych. Mające wyższy status papiery niebieskie byłyby emitowane wspólnie przez kraje strefy euro. Ich maksymalny udział, objęty wspólnymi gwarancjami, wynosiłby 60 proc. zadłużenia (czyli zgodnie z limitem Paktu Stabilności i Wzrostu). W ten sposób możliwe byłoby uzyskanie najwyższego ratingu "AAA". Obligacje czerwone byłyby indywidualnie emitowanymi przez każdy kraj papierami powyżej wspomnianego 60-procentowego limitu. Pełną odpowiedzialność za ich emisję ponosiłby dany kraj. Wyższe koszty obsługi tego długu w przypadku większości państw zachęcałyby do redukowania nadmiernego zadłużenia.

Jedna z wersji "obligacji stabilizujących", jakie proponuje w "Zielonej księdze" KE, jest bardzo zbliżona do tej propozycji.

Zdaniem Huebner wprowadzenie euroobligacji wraz ze zmianą roli Europejskiego Banku Centralnego - tak aby mógł masowo interweniować na rynku obligacji - może być skuteczną odpowiedzią na kryzys i przywrócić zaufanie rynków do polityków w UE.

Ale na zmianę roli EBC - by obok pilnowania stabilności waluty w większym stopniu odpowiadał za stabilność strefy euro i stał się tzw. "pożyczkodawcą ostatniej szansy" - też kategorycznie nie zgadza się Berlin.