Prezydent Muhammad Mursi przetrzymywany w nieznanym miejscu z rosnącą z dnia na dzień listą zarzutów. Najwyższy przewodnik Bractwa Muhammed Badi wytropiony kilka dni temu w pobliżu libijskiej granicy i oskarżony o zachęcanie do przemocy i morderstw. Dotychczasowy zastępca Badiego i tymczasowy lider organizacji Mahmud Ezzat - ścigany listem gończym. Od kilkuset do kilku tysięcy działaczy w aresztach, ich los pozostaje nieznany. Może wyjąwszy 36 braci, którzy w tajemniczy sposób zginęli w trakcie transportu do aresztu. Niemal tysiąc śmiertelnych ofiar tłumienia masowych protestów - w większości ginęli zwolennicy Bractwa. Egipt wraca do ery Mubaraka - twierdzi jeden z najważniejszych badaczy islamu i autorytet dla wielu współwyznawców, wykładający na prestiżowych uczelniach Francji i Wielkiej Brytanii Tarik Ramadan.
Jeszcze rok temu mogło się wydawać, że Bractwo było u szczytu potęgi. Organizacja miała prezydenta, struktury obrastające cały kraj, weszła na światowe salony polityczne i stopniowo - mimo konserwatywnych poglądów - przestawała być symbolem wojującego islamizmu. Dziś zalicza zapewne najostrzejszy zakręt w swojej historii.
Wielki Brat Hasan
Dobiegała piąta po południu, gdy z kairskiej siedziby Stowarzyszenia Młodzieży Muzułmańskiej wyszło na ulicę dwóch mężczyzn. Rozdrażnieni wielogodzinnym bezczynnym czekaniem - wezwano ich tu na zaproszenie ministra Zakiego Alego Baszy, który jednak nie przyjechał – szukali taksówki. Nie zauważyli, że za ich plecami wyrosło kilku podejrzanych osobników. Gdy padły strzały, ludzie na ulicy rzucili się do ucieczki. Jeden z mężczyzn upadł na chodnik i jeszcze przez kilka kolejnych minut umierał w kałuży krwi. W ten sposób, 12 lutego 1949 r., egipski premier Ibrahim Abd al-Hadi, konserwatysta i monarchista, pozbył się ciernia w boku - założyciela i najwyższego przewodnika Bractwa Muzułmańskiego Hasana al-Banny.
Dwadzieścia lat wcześniej nikt nie przepowiadał al-Bannie wielkiej przyszłości. Syn imama z niewielkiej miejscowości pod Aleksandrią szedł w ślady ojca: uczył się w medresie, uczestniczył w sufickich obrzędach, studiował na prestiżowym uniwersytecie Al-Azhar w Kairze. Po zakończeniu nauki w 1927 r. postanowił jednak zmienić otoczenie – przeniósł się do Ismailii, jednego z największych miast nad Kanałem Sueskim. Tam właśnie rok później z ognistych antycudzoziemskich przemówień al-Banny zrodzili się Bracia.
Braterska struktura to tylko pozór. Organizacją od chwili powstania aż do śmierci trząsł al-Banna. To on zwoływał doroczne spotkania władz, dyktował porządek obrad i wskazywał, jakie decyzje ma podjąć naczelna rada. Po kilku latach, gdy grupa zaczęła się błyskawicznie rozrastać, wprowadził też wewnętrzną klasyfikację członków: podział na asystentów, członków, aktywistów i bojowników. W 1938 r. w całym Egipcie działało już 300 komórek organizacji. Pod koniec II wojny światowej w działaniach Bractwa mogło brać udział nawet 450 tys. osób, niewiele mniej niż dzisiaj.
I nic dziwnego. Hasan al-Banna - wyjąwszy kwestię tego, kto rządzi w organizacji - był otwarty na wszystkie opcje. Oficjalnie członkowie uznali za swój obowiązek obronę prawdziwej wiary - tyle że na bieżąco ustalali własną interpretację islamu. „Nasza doktryna”, credo grupy z 1934 r., akcentowała wychowywanie obywateli w duchu islamu. Islam jest rozwiązaniem. Kiedy Hasan zapytał mnie o ten slogan, powiedziałem mu, że to dobry slogan, ale to tylko slogan – wspominał po latach brat założyciela Bractwa, zmarły na początku tego roku Gamal al-Banna. Dziś ten slogan powtarzają, mniej lub bardziej świadomie, niemal wszyscy konserwatywni politycy w świecie muzułmańskim.
Nieprecyzyjny program przynosił korzyści. Do Bractwa masowo przystępowała rodząca się egipska klasa średnia nęcona atrakcyjną wizją budowania nowoczesnego, choć zakorzenionego w wierze państwa. A także wszelkiej maści awanturnicy, zachęcani antybrytyjskimi, a potem antyżydowskimi tyradami liderów. Szybki przyrost liczby braci, ksenofobia, tajemniczość, nielegalne działania, morderstwa, masowe wiece polityczne. Bycie członkiem Bractwa w latach 40. musiało być ekscytujące - wylicza holenderski badacz islamu Johannes J.G. Jansen.
Było. Dla najradykalniejszych z braci nie było takiej osoby, która mogłaby się uchronić przed ich gniewem. Od 1937 r. ofiarami zamachów padali brytyjscy dygnitarze kolonialni czy wojskowi, a potem zwolennicy monarchy, sędziowie, którzy skazywali braci na wieloletnie odsiadki, a nawet dwaj premierzy Egiptu. Po wojnie Bractwo miało pod bronią ok. 45 tys. ludzi, ale al-Banna powoli zaczynał wyczuwać, że sprawy zaszły za daleko. Po kilku aresztowaniach zmienił ton swoich artykułów na pojednawczy. Wręcz wyczekiwał procesu, ale nie został aresztowany. To oznacza wyrok śmierci – miał się zwierzyć jednemu z braci. Nie mylił się.
Do grobu składano go w asyście czołgów i opancerzonych transporterów. Nie były to honory państwowe, ale kordon policyjny, który odciął najbliższą rodzinę od tłumu zwolenników. Bractwo pogrążyło się w żałobie: nadało al-Bannie tytuł męczennika i wszczęło kolejną falę zamachów. Premier al-Hadi pozbył się adwersarza, ale stworzył kult. W publikacjach, które dzięki staraniom Bractwa pojawiają się dziś w księgarniach na całym świecie, lider organizacji to człowiek, który tryska setkami głębokich sentencji, wybacza skruszonym winowajcom, opiekuje się chorymi, dba o kobiety i troska się o przyszłość ummy, wspólnoty wiernych.
Bractwo ma reformatorską, a nie rewolucyjną naturę. Ono nie chce władzy tylko po to, by ją mieć. Chcą jej jako środka, który pozwoliłby zaprowadzić szariat – opowiadał Gamal al-Banna. Być może dlatego trzy lata po śmierci założyciela organizacji jego towarzysze z radością przyjęli przewrót, w wyniku którego władzę w kraju przejął Gamal Abdel Naser. Nowy przywódca Egiptu, lider Wolnych Oficerów, zwolennik jedności arabskiej i socjalizmu, początkowo nawet czuł się zobowiązany do spłacenia długu wobec organizacji: doprowadził do skazania wywodzących się ze służb bezpieczeństwa czterech zabójców al-Banny. Idylla nie trwała jednak długo.
Pozwólcie mnie zabić!
W październikowy wieczór w 1954 r. Naser stał na trybunie w Aleksandrii przed tłumem zwolenników. Wygłaszał jedno z płomiennych przemówień, z jakich zasłynął już w świecie arabskim, gdy pośród wrzawy rozległy się strzały. Osiem kul wystrzelonych w kierunku trybuny, choć poraniło uczestników wiecu, ominęło zwalistą sylwetkę egipskiego prezydenta. Ten nie stracił zimnej krwi - jak wspominali świadkowie, niemal w pojedynkę opanował sytuację. O, ludu! O, wolni ludzie! Ja, Gamal Abdel Naser, jestem z waszej krwi i moja krew należy do was! Żyję dla waszego dobra i umrę, służąc wam! - zwrócił się chwilę później do rozhisteryzowanego tłumu. Pozwólcie im teraz mnie zabić, gdy zasiałem w narodzie wolność, szacunek do samych siebie i godność! – krzyczał. Musiał sobie doskonale zdawać sprawę, że właśnie ma okazję stać się symbolem – i nie zamierzał jej przepuścić.
Nie zamierzał też przepuścić braciom. Symbioza Bractwa i Wolnych Oficerów dobiegła końca po kilku miesiącach. Wciągnięci do gabinetu rządowego przedstawiciele ugrupowania szybko doprowadzili do kryzysu - nie sposób było pogodzić Naserowskiej modernizacji z szariatem. Następca al-Banny - Hasan al-Hudajbi - ani nie cieszył się autorytetem poprzednika, ani też nie kontrolował organizacji w stopniu pozwalającym ukrócić samowolę co bardziej gorących głów. Moment na zniszczenie ruchu, który stanowił jedyną liczącą się przeciwwagę dla reżimu wojskowych, był idealny.
Na Bractwo spadła lawina represji: procesy, areszty, więzienia, odbieranie firm, zwolnienia z pracy. Przed sądem w błyskawicznym tempie postawiono siedmiu członków Bractwa - z przewodnikiem al-Hudajbim na czele – oskarżonych o przygotowanie zamachu w Aleksandrii. Wszyscy dostali wyrok śmierci. Katu umknął jedynie Hudajbi, którego wyrok w ostatniej chwili zmieniono na dożywocie.
W cieniu formalnego lidera wyrastał już zupełnie nowy, nieformalny przywódca – Sajjid Kutb. Był człowiekiem wyjątkowym, kłębkiem sprzeczności. Wychowany w konserwatywnej rodzinie od dzieciństwa uczył się recytacji i wyśpiewywania wersetów Koranu. Dwa lata spędził w Ameryce, ale nie był nią zachwycony. Nie podobało mu się wszystko: od drapieżnego kapitalizmu, obostrzeń dotyczących rozwodów, rasizmu, zamiłowania do sportu, boksu po fryzury. Jednocześnie jednak Kutb miał dziesiątki pomysłów na modernizację ojczyzny. Dlatego też, gdy tylko znalazł się w orbicie znajomych Nasera, obaj mężczyźni spędzali na dyskusjach o porewolucyjnym Egipcie nawet po kilkanaście godzin dziennie. Przyjaźń została zerwana dopiero w chwili, gdy Kutb zorientował się, że Naser tworzył własny ruch, który w założeniu miał w przyszłości zmarginalizować wpływy Bractwa. Damy ci każdą pozycję w rządzie, jaką zechcesz. Czy to ministerstwo edukacji, czy sztuki. Co chcesz – powstrzymywał go Naser. Na próżno.
Jeśli nie da się kogoś kupić, trzeba go zamknąć. Kutb wylądował za kratami wkrótce po zamachu w Aleksandrii – i miał tam zostać przez kolejną dekadę. Pierwsze trzy lata spędził w kazamatach, bity i torturowany, jak reszta. W następnych latach jednak mógł nawet zająć się pracą. Efektem były 30-tomowy zbiór komentarzy do Koranu, uchodzący w oczach muzułmanów za mistrzowską interpretację świętej księgi, i znacznie cieńsza, za to nieporównywalnie ważniejsza dla współczesnego świata książeczka „Kierunkowskazy”.
Ta mieszanka antyzachodnich haseł, historii świata arabskiego i islamu oraz komentarzy do problemów Egiptu lat 50. i 60. stała się lekturą obowiązkową bojowników dżihadu na całym świecie. Zaczytywali się w niej Osama bin Laden, bojownicy palestyńscy i partyzanci na Filipinach. Wszyscy czytaliśmy Kutba. Należał do tych, którzy najbardziej kształtowali moje pokolenie – opowiadał po latach jeden z przyjaciół bin Ladena, Mohammed Dżamal Chalifa. Obecny przywódca Al-Kaidy, Ajman al-Zawahiri, za młodu został przedstawiony Kutbowi, a po latach oddał mu hołd broszurą "Rycerze pod sztandarem Proroka". Kutb nie cieszył się jednak sukcesem długo: niecałe dwa lata po wyjściu z więzienia i opublikowaniu "Kierunkowskazów" ponownie stanął przed sądem. Tym razem Naser nie miał litości. Po pokazowym procesie i postawieniu zarzutów o spisek na życie przywódców kraju Kutb trafił na szubienicę. Tyle że - podobnie jak al-Banna - miał wkrótce zatriumfować zza grobu.
Kluczowe 45 sekund
Ósma rocznica wybuchu wojny Jom Kippur zapowiadała się hucznie. Jak co roku egipska armia fundowała Egipcjanom pokaz siły, któremu z trybun miała się przyglądać polityczna śmietanka, a także zaproszeni dyplomaci. Minęło południe. Przed obliczem siedzącego na trybunach prezydenta Anwara Sadata przedefilowały oddziały lądowe, odbył się pokaz skoków spadochronowych, kilkanaście minut później na niebie pojawiły się myśliwce Mirage i Phantom. Jednocześnie przed trybuną sunął szpaler ciężarówek wiozących kolejne oddziały wojsk zmotoryzowanych. Ale kto by na nich zwracał uwagę - wszyscy wzrok wbijali w niebo, obserwując popisy pilotów. Kamera uchwyciła Sadata, gdy zadowolony z siebie nabija i zapala fajkę. Obok, pochyleni ku prezydentowi, jego minister obrony i robiący błyskawiczną karierę wiceprezydent Hosni Mubarak z uśmiechem wymieniają się uwagami. Żaden z nich - a także osobisty sekretarz prezydenta, kilku ochroniarzy na trybunie i agenci w tłumie - zdaje się nie widzieć, że jedna z ciężarówek zatrzymuje się dokładnie naprzeciw trybuny honorowej. Wyskakuje z niej młody mężczyzna i wyrzuca w górę prawe ramię. Wybuch granatu jest sygnałem do szturmu, z ciężarówki wysypuje się kilku kolejnych mundurowych, którzy biegną w kierunku trybuny. Już pierwsza z wystrzelonych kul trafia prezydenta. Następne dokończą dzieła: ciężko rannemu Sadatowi zostało kilka godzin życia. Strzelanina trwała 45 sekund.
Dla wielu Sadat dostał to, na co zasłużył. Od śmierci Nasera w 1971 r. igrał z Bractwem, próbując pozyskać bardziej umiarkowane frakcje w ugrupowaniu. Było to możliwe, bo zdelegalizowana lata wcześniej organizacja była podzielona jak nigdy. Wskutek regularnie przeprowadzanych obław część członków uciekła za granicę. Inni zradykalizowali się, niemal odcięli swoje lokalne komórki od wpływu centrali i działali w podziemiu, zbierając broń i materiały wybuchowe. Jeszcze inni, korzystając z odwilży w polityce Sadata wobec braci, wydawali pisma i angażowali się w działalność społeczną i biznesową. Po śmierci al-Hudajbiego nie było w organizacji żadnego najwyższego lidera. Za to w polityce, na uniwersytetach czy w biznesie takich lokalnych liderów było dziesiątki. Na 18 najważniejszych klanów biznesowych w prywatnym sektorze lat 70. osiem rodzin było powiązanych z Bractwem - ich fortuny powstały w czasach, gdy nestorzy rodów schronili się przed Naserowskimi represjami w naftowych szejkanatach. Powiązane z nimi towarzystwa inwestycyjne i bankowe błyskawicznie dorobiły się miliona klientów: i nic dziwnego, odsetki oferowane przez te instytucje przewyższały klasyczne lokaty bankowe.
Bracia mieli niezaprzeczalny wpływ na pałac prezydencki. Chwilę symbolicznego triumfu przeżyli, kiedy Sadat kazał usunąć sprzed mauzoleum Nasera wartę honorową. Ale już pokój z Izraelem w Camp David w 1979 r. był dla nich nie do przełknięcia. W końcu nawet dla tych najbardziej umiarkowanych oznaczało to ugodę z pierwszymi z precyzyjnie zdefiniowanych wrogów: Żydami (oprócz nich wrogami byli też krzyżowcy, komuniści i zwolennicy świeckości). Rozsiani po kraju najradykalniejsi z członków zaczęli zakładać własne niewielkie, trudne do wytropienia frakcje. To właśnie jedna z nich - Islamski Dżihad - zorganizowała zamach na Sadata. Luźna struktura Bractwa z jednej strony pozwalała organizacji trwać mimo kolejnych obław i pacyfikacji, z drugiej jednak – to działania najradykalniejszych frakcji i komórek, często kompletnie oderwanych od liderów w Kairze i innych metropoliach, decydowały o tym, jak świat zaczął postrzegać braci.
Bracia wypełniają pustkę
W imię Allaha litościwego, miłosiernego, obywatele, Egipt przechodzi przez trudny moment. Prezydent Hosni Mubarak zdecydował, by ustąpić ze stanowiska prezydenta, oraz obciążył wysoką radę sił zbrojnych zadaniem administrowania sprawami kraju – obwieścił zastępca Mubaraka Omar Sulejman. Plac Tahrir, który wrzał niemal od trzech tygodni, zagrzmiał zgodnym okrzykiem radości. To najwspanialszy dzień mojego życia - zapewniał laureat pokojowego Nobla Mohamed ElBaradei. Nawet wojskowi odcięli się od swojego patrona. „Nie ma innej legitymacji jak ta pochodząca od ludu - zapewniała generalicja w specjalnym oświadczeniu. Bractwo Muzułmańskie wychwalało z kolei armię i szykowało się do nowego startu. To dzień zwycięstwa dla Egipcjan. Główny cel rewolucji został osiągnięty – zapewniał jeden z liderów organizacji Muhammed el-Katatni.
Upadek Mubaraka oznaczał dla Bractwa nowe życie. Przez ponad osiemdziesiąt lat organizacja próbowała przetrwać fale represji. Była rozdrobniona i niesterowalna. Kolejni najwyżsi przewodnicy częstokroć znaczyli mniej niż liderzy regionalnych frakcji czy działający poza strukturami ideolodzy. A jednocześnie, nawet pod rządami Mubaraka, wciąż byli potęgą. Autorzy książki „Egipt. Stulecie przemian” szacują, że w 1986 r. istniało 18 islamskich towarzystw inwestycyjnych, mniej lub bardziej powiązanych z braćmi, oraz 150 należących do nich spółek działających na egipskim rynku. Największe towarzystwo Ar-Radża grupowało dwadzieścia firm, dysponowała 300 tys. wkładów na sumę 6,5 mld funtów egipskich- – piszą Jerzy Holzer i Barbara Stępniewska-Holzer.
Bractwo nie tyle zdublowało, ile po prostu wypełniło pustkę tworzoną przez państwo w sektorze edukacji czy służby zdrowia. W latach 1992–2002 bracia wygrywali kolejne wybory do syndykatów zawodowych prawników, dziennikarzy, lekarzy i inżynierów - wylicza Tarik Osman, autor książki „Egypt on the Brink”. W latach 1978–1979 bracia zajęli wszystkie miejsca w związkach studenckich na wydziałach medycyny i inżynierii Uniwersytetu Kairskiego. Na wydziale prawa tylko jeden związkowiec nie był członkiem organizacji - punktuje. Po wyborach w 2005 r. co piąte miejsce w parlamencie zajmował członek organizacji - mimo że startowali w wyborach jako niezależni kandydaci. Choć reżim Mubaraka raz na kilka czy kilkanaście miesięcy regularnie aresztował najważniejszych braci, deputowanych nie wyłączając, to z kolei media egipskie lubiły przeciwstawiać efektywnie działające struktury organizacji leniwej i nieskutecznej administracji państwowej.
Braciom udało się też z powodzeniem eksportować organizację do innych krajów. W Palestynie z jej struktur w latach 80. wyłonił się Hamas, w Kuwejcie bracia zasiedli w parlamencie, w Jordanii organizują publiczne demonstracje i w zawoalowany sposób krytykują monarchę. Nieżyjący już syryjski dyktator Hafiz al-Asad musiał w 1982 r. zrównać z ziemią miasto Hama, żeby zdusić rebelię braci - historia masakry, która pochłonęła życie ok. 20 tys. ludzi, do dziś jest owiana tajemnicą. W Tunezji właściwie rządzi lokalne odgałęzienie Bractwa, w Sudanie wojskowy reżim jest legitymizowany przez najważniejszych liderów lokalnych struktur organizacji, w Algierii bracia są w koalicji, która jest podporą władzy prezydenta Abd al-Aziza Butefliki.
Obietnice rewolucji
W świecie muzułmańskim każdy piątek niesie obietnicę rewolucji. Piątkowe kazania wyznaczają kurs na następne dni. Niejeden protest wybuchł, gdy podekscytowany tłum wyroił się z meczetu. Nie inaczej jest w ostatnich tygodniach.
Bractwo długo lawirowało po obrzeżach placu Tahrir i arabskiej wiosny. Jego liderzy nie mieli zamiaru angażować się w awanturę, która wcale nie musiała się skończyć sukcesem. Ale z każdym dniem bracia dostarczali na Tahrir coraz więcej żywności, koców czy opatrunków dla demonstrantów. Woleli tylko, by to zawiązane ad hoc, nietrwałe ruchy firmowały obalenie Mubaraka. Dopiero gdy los prezydenta został przesądzony, bracia zatriumfowali. Dzięki Allahowi wszyscy Egipcjanie zjednoczyli się wokół jednego celu, obalenia reżimu i zbudowania nowego, demokratycznego - komentował jeden z liderów Issam al-Arjan. Jesteśmy optymistami.
Obalenie Mubaraka w błyskawicznym tempie uczyniło z braci polityczne gwiazdy egipskiego firmamentu. Wyjąwszy grupki rozłamowców, organizacja po raz pierwszy od dziesięcioleci zagrała w jednym zespole: po legalizacji ugrupowania i założeniu Partii Wolności i Sprawiedliwości, która stała się politycznym ramieniem braci, zagłosował na nich co trzeci Egipcjanin (ostatecznie wzięli 235 z 508 miejsc w parlamencie). Niezbyt charyzmatyczny, ale za to umiarkowany działacz Muhammad Mursi zdobył pałac prezydencki. Na salach sądowych zaroiło się od ministrów dawnego reżimu, a sam Mubarak wylądował w żelaznej klatce - jego upokorzenie rodacy mogli tygodniami oglądać w telewizji. Bracia szli od zwycięstwa do zwycięstwa. I poczuli się zbyt pewnie. Dosyć bród! - wrzeszczeli demonstranci, którzy na początku lipca tego roku wyszli na ulice miast. Ale to nie brody były przyczyną protestów. Po roku rządów Mursiego rodacy mieli dosyć: mniej lub bardziej otwartych prób rozszerzenia kompetencji prezydenta, niemożności stworzenia efektywnego rządu, kłopotów gospodarczych, które przejawiały się choćby w regularnych przerwach w dostawach prądu, atmosfery konfrontacji. Bracia zderzyli się z realiami sprawowania władzy, a w odwodzie mieli co najwyżej pisma al-Banny i Kutba.
Bractwo wciąż nie do końca zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Fale sympatii dla nas będą stopniowo narastać - zapowiadał po obaleniu Mursiego wspomniany al-Arjan. Koniec tego przewrotu przyjdzie szybciej, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić - komentował na Facebooku. Odmawiamy jakiejkolwiek współpracy z uzurpatorami - grzmiał inny brat Muhammed al-Beltagi. Obaj wkrótce później zostali aresztowani. Miejsce pobytu - nieznane.
Na pojednanie może być za późno. Wojskowi tuż po lipcowym zamachu rzeczywiście zaproponowali Bractwu współpracę, teraz jednak mówią o delegalizacji ruchu. Tymczasem organizacja znalazła się w rozsypce. Bractwo jest zorganizowane w strukturę piramidy. Przy tylu aresztowanych i zabitych organizacja może zacząć się załamywać - przywódcy nie będą w stanie kontrolować działań swoich zwolenników czy też przekonać ich do odstąpienia od przemocy – prognozuje Hugh Miles, pisarz i dziennikarz mieszkający od lat w Kairze. Wielu braci może wkrótce przenieść się do grup dżihadystowskich, podobnie jak stało się to po 1971 r., by atakować armię, instytucje państwowe, turystów czy przywódców politycznych – dodaje. Według niego powstanie nowego reżimu mundurowych będzie idealnym usprawiedliwieniem nowej fali terroryzmu.
Z drugiej strony są też tacy, którzy zapewniają, że Bractwo nie stanie się gigantyczną Al-Kaidą bis. To propaganda, teraz media nazywają ich terrorystami. Bractwo miało ukrytą broń, ale nie zdecydowało się jej użyć. Oskarżenia braci o palenie koptyjskich kościołów to propaganda wojskowego wywiadu. Stawiają Mursiemu nowe zarzuty, a jednocześnie Mubarak wychodzi na wolność. To po prostu powrót do ery Mubaraka - zapewniał ostatnio Tarik Ramadan. Pozostaje mieć nadzieję, że Ramadan się nie myli. W końcu jest wnukiem Hasana al-Banny.