Liczby robią wrażenie. Jeszcze we wrześniu ubiegłego roku na grecką wyspę Lesbos codziennie przybywało 7 tys. ludzi. W ciągu miesiąca z przybyłych zebrałoby się miasto wielkości Olsztyna albo warszawskiej dzielnicy Mokotów. Problemy logistyczne z zarządzaniem tak potężnym strumieniem migrantów były olbrzymie. Z jednej strony trzeba było tym ludziom zwyczajnie pomóc – zapewnić dach nad głową czy wodę zdatną do picia. Z drugiej, dziś już nikt nie mówi, że ryzyko związane z terrorem jest wydumane – wiadomo, że co najmniej jeden z paryskich zamachowców dostał się do Europy właśnie w rzece migrantów.
Migrantów trzeba było zarejestrować i wstępnie sprawdzić, czy nie stanowią zagrożenia. W pewnym stopniu to się udało – brali w tym udział m.in. polscy funkcjonariusze Straży Granicznej, a całą akcję koordynowała unijna agencja Frontex. W sumie w 2015 r. do Europy przybyło ok. 1 mln imigrantów. Do połowy 2016 – jak podaje Międzynarodowa Organizacja Migracji (IOfM) – ta liczba wyniosła 204 311 osób. Jeśli to tempo się utrzyma, rok zamknie się liczbą o ponad połowę niższą niż w 2015 r. Jeszcze w grudniu 2015 r. poważni analitycy przewidywali, że trend będzie odwrotny. Pomylili się.
Kryzys na razie jest pod kontrolą. Jak to się stało, że krytykowana z każdej strony UE poradziła sobie z falą?

Zgniły kompromis

Reklama
Odpowiedź podstawowa zawiera się w rzeczowniku – Macedonia. Państwo nie jest członkiem UE. Jednak zamknęło swoją granicę z Grecją. W ten sposób zablokowano tzw. wschodni szlak migracyjny do państw bogatej północy – Niemiec i Skandynawii. Z tego kierunku – jak podaje IOfM – najwięcej napływało Syryjczyków, Afgańczyków i Irakijczyków.
Migranci zwyczajnie utknęli w borykającej się z bezrobociem i kryzysem zadłużenia Grecji. Sytuacja jest prozaiczna: słowa kanclerz Angeli Merkel sprawiły, że ludzka rzeka wezbrała, zamknięcie granicy grecko-macedońskiej sprawiło, że w ostatnich tygodniach radykalnie opadła.
PAP/EPA / MIGUEL PAQUET
Decyzję o zamknięciu granicy w marcu rząd w Skopje podjął pod wpływem kilku czynników. Kilka dni wcześniej zrobiły to kraje leżące dalej na migranckim szlaku do bogatej Europy, czyli Słowenia i Chorwacja – należące do UE – a także Serbia. Macedończycy zadziałali więc we własnym interesie. Gdyby nie zamknęli granicy, migranci utknęliby w ich kraju, a nie w Grecji.
Jeszcze przed Chorwacją i Słowenią płot na granicy zbudowały Węgry, a dodatkowe kontrole pojawiły się także na granicy niemiecko-austriackiej. Co ciekawe, migranci nigdy masowo nie próbowali dostać się do Unii przez Bułgarię. Serwis Deutsche Welle podawał, że w dostępnym w sieci po arabsku „Podręczniku uchodźcy” Bułgaria była wymieniana jako kraj, od którego należy się trzymać z daleka przez wzgląd na niską tolerancję dla obcych. Nieliczni uchodźcy, którzy przedostali się w ten sposób do Unii, skarżyli się na podłe traktowanie przez ludzi i władze, a sam premier cieszył się, że obywatele spontanicznie organizują patrole graniczne i ludowe, antymigranckie milicje. Bułgarzy też stosunkowo wcześnie zaczęli na granicy z Turcją budować ogrodzenie.
Komisja Europejska reagowała na te wszystkie działania w dość ospały sposób, ograniczając się do pohukiwań, że ewentualne wzmocnienie kontroli na granicach czy budowa płotów granicznych mogą się przyczynić do rozpadu strefy Schengen – jednego z fundamentów UE. Tak więc z jednej strony mieliśmy reagujące znacznie szybciej i w bardziej radykalny sposób państwa narodowe, a z drugiej brukselskiego molocha, który w pewien sposób pilnuje status quo, a w jego istnienie wpisane jest ciągłe parcie na poszerzanie swoich kompetencji i zakresu integracji europejskiej. Można na taki tryb działania spojrzeć jak na dopełniający się system. Ogólnoeuropejskie rozwiązania wymagają więcej czasu, często złożonych zakulisowych negocjacji wszystkich 28 członków UE. Ale fakt, że pojedyncze państwo może tak naprawdę prawie wszystko (wbrew różnym głosom w kwestii bezpieczeństwa naprawdę jako kraj jesteśmy od UE prawnie stosunkowo niezależni) powoduje, że reakcja w razie kryzysu może być znacznie szybsza, a co za tym idzie bardziej skuteczna.
Ostatecznie Unii udało się znaleźć sposób na ograniczenie fali migrantów. Pomysł przedstawiał się następująco: skoro nie możemy zatrzymać ich w przedsionku (czyli w Grecji, przez wzgląd na jej strukturalne problemy), to zatrzymamy ich u bram. Z tego względu kluczowe okazało się porozumienie z Turcją. Po dobiciu targu z Brukselą Ankara zabrała się do pracy; kluczowe dla poprawy sytuacji były działania podjęte w pasie wybrzeża opodal greckich wysp Lesbos i Chios (z tureckiej miejscowości Dikili na Lesbos jest niecałe 30 km). Na drogach prowadzących do nadmorskich miejscowości ustawiono blokady drogowe, na plażach pojawili się mundurowi, a do patrolowania wybrzeża skierowano dodatkowe łodzie. Firmy przewozowe otrzymały polecenie, aby pod żadnym pozorem nie transportowały Syryjczyków.
Porozumienie z Turcją niektórzy widzą jako zgniły kompromis szkodliwy dla wizerunku Europy. Oto europejscy liderzy, którzy jeszcze rok wcześniej urządzali połajanki greckiemu premierowi, pielgrzymują masowo do Ankary. Tam proszą o pomoc człowieka, który już nawet nie ukrywa swoich autokratycznych zapędów. Prezydent Erdogan w mig zrozumiał, że jest ostatnią szansą dla Europy – i doskonale to wykorzystał. Jeśli wierzyć zapisom rozmów, do których dotarła grecka gazeta „Ekathimerini”, europejscy liderzy – w tym Jean-Claude Juncker i Donald Tusk – musieli wytrzymać wiele kąśliwych uwag w trakcie rozmów z tureckim prezydentem. Na chwilę obecną jednak taka jest cena spokoju.

Impuls do dyskusji

W czasie kryzysu migracyjnego wiele mówiło się o tym, że Niemcy nagle straciły przywództwo w Europie. O ile w przypadku kryzysu finansowego w Grecji nasz zachodni sąsiad był w stanie narzucić swój punkt widzenia i rozwiązanie, by chronić m.in. niemieckich pożyczkodawców, to już przy kryzysie migracyjnym perswazja pani kanclerz okazała się zupełnie nieskuteczna. Tak więc dosyć długotrwały mechanizm polegający na tym, że to silniejsze kraje unijne narzucają swoją wolę tym słabszym, został zakwestionowany. W pewien sposób dosyć przypadkowo wygrały właśnie kolegialność i powrót do korzeni – to małe państwa tak naprawdę metodą faktów dokonanych pokazały, że jeśli działają razem, ich zdanie się liczy.
Doskonałym przykładem jest wolta, jakiej dokonali Austriacy. Choć Wiedeń początkowo wspierał stanowisko Berlina, to kiedy tylko nastąpiło pogorszenie nastrojów społecznych, Austriacy zaskoczyli większego brata jednostronnym wprowadzeniem dziennych limitów przyjęć uchodźców na swojej granicy, a nawet zwołali miniszczyt migracyjny we współpracy z państwami bałkańskimi. W mgnieniu oka polityka otwartych drzwi zamieniła się w solidarność z Węgrami postulującymi zamknięcie zewnętrznej granicy UE.
Shutterstock
Ale przewrotnie można postawić tezę, że to właśnie w tym mechanizmie leży siła Unii Europejskiej. Ten przypadek może uzmysłowić europejskim i przede wszystkim brukselskim elitom, że zasada subsydiarności, tj. że problemy powinno się rozwiązywać na jak najniższym poziomie, wciąż się sprawdza.

Mit brukselskiej merytokracji

W kwestii tego, na jakim szczeblu jakie decyzje powinny być podejmowane, dzieje się teraz w Unii znacznie więcej. 23 czerwca niemiecki Trybunał Konstytucyjny z siedzibą w Karlsruhe, który zdaniem dziennika „Die Welt” już niejednokrotnie krytykował zbyt daleko idące zapędy brukselskich biurokratów, wyda wyrok, który wielu uzna za kluczowy. Tym razem sędziowie zdecydują, czy słowa szefa Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghiego o tym, że „EBC zrobi wszystko, co politycznie możliwe, dla ratowania euro”, nie były przekroczeniem jego kompetencji. Choć padły one prawie cztery lata temu, to teraz wyrok sądu może w najbardziej poważnym przypadku oznaczać, że niemieccy sędziowie wprost zakażą niemieckiego udziału w kryzysowym skupie obligacji państw strefy euro zagrożonych bankructwem.
„Nowe decyzje EBC wywołują duże kontrowersje w Niemczech. Działania tej instytucji, takie jak skup obligacji najbardziej zadłużonych państw i banków, oznaczają de facto uwspólnotowienie ryzyka za długi państw strefy euro tylnymi drzwiami. W takim wypadku ryzyko niespłacenia tych papierów wartościowych przejmą wszystkie państwa strefy euro, w tym największy udziałowiec EBC – Niemcy” – pisał analityk Konrad Popławski z Ośrodka Studiów Wschodnich. Czyli mówiąc wprost, niemieccy sędziowie mogą zahamować nieco niekontrolowaną przez rządy narodowe, a wciąż pogłębiającą się integrację państw Starego Kontynentu.
Drugą kwestią, na którą warto zwrócić uwagę, jest... polska walka o Trybunał Konstytucyjny. Zupełnie abstrahując od tego, kto w tym sporze ma rację – sędzia Rzepliński czy obóz rządzący – warto spojrzeć na to z innej strony. Jak pisaliśmy w ubiegłym tygodniu na łamach DGP, dokumenty Komisji Europejskiej, na podstawie których wobec Polski wszczęta została procedura ochrony państwa prawa, nie zawierały ekspertyz prawnych. W gronie KE nie podjęto też prób zgłębienia problematyki związanej z Trybunałem Konstytucyjnym. Były jedynie generalne tezy przypominające, że „praworządność jest jedną z podstawowych wartości, na których opiera się UE”. Wydarzenia w Polsce, które zainteresowały kolegium, nie były analizowane na bazie opinii skonfliktowanych stron czy niezależnych obserwatorów.
Merytokracja okazała się wielką fikcją. Nieco przesadzając, kilka pań i panów w Brukseli na podstawie doniesień medialnych i plotek uznało, że Polsce należy się reprymenda. Powtórzmy, tu nie chodzi o to, kto ma rację w sporze o TK, ale o to, w jaki sposób są podejmowane decyzje w UE. Problem dokładnie tej samej natury dotyczył decyzji wobec kryzysu migracyjnego. Bruksela – pod naciskiem Berlina – próbowała narzucać kwoty. Rządy narodowe małych państw były przeciwne. Ostatecznie Bruksela i Berlin uległy. Z korzyścią dla Europy.

Koniec polityki centrum

Z drugiej strony można powiedzieć, że w Unii niewiele się zmieniło. Że to właśnie niemieckie przywództwo w Europie doprowadziło do rozwiązania kryzysu, czyli porozumienia z Turcją. W końcu to nie David Cameron czy Francois Hollande pielgrzymowali do Ankary, żeby dogadać się z prezydentem Erdoganem. Można też powiedzieć, że jeśli EBC ma pełnić swoją funkcję, jego prezes – tak jak szef Fedu – musi mieć pod ręką „bazookę” czy inny arsenał instrumentów finansowych. Można też powiedzieć, że Unia tak jak każdy klub rządzi się pewnymi regułami, których można wymagać od jego członków. W końcu w Polsce nikogo nie dziwi, że uczniowie liceów nie mogą palić wyrobów tytoniowych, nawet jeśli są pełnoletni i teoretycznie mogą robić, co im się podoba.
Kryzys migracyjny uruchomił jednak potężne procesy w Europie – w tym wzrost notowań ugrupowań skrajnie prawicowych, którego kulminacyjnym momentem był doskonały wynik wyborczy Norberta Hofera w wyborach prezydenckich w Austrii. Chociażby z tego względu może on być widziany jako impuls do dyskusji o kierunku, w jakim podąża Europa.
Shutterstock
Ta dyskusja już się rozpoczęła. Jak doniósł brytyjski dziennik „The Telegraph”, pewne pęknięcie rzeczywistości zauważył przewodniczący Rady Europy Donald Tusk, który przez siedem lat kierowania rządem w Polsce jedno udowodnił na pewno: że ma znakomity słuch społeczny. Na spotkaniu liderów frakcji prawicowych w Luksemburgu polityk miał stwierdzić, że „Naszą obsesją stała się idea totalnej integracji, nie zauważyliśmy, że zwyczajni ludzie, obywatele Europy, nie podzielają naszego euroentuzjazmu”. Tusk rzeczywiście jako jeden z nielicznych w instytucjach europejskich doskonale czuje lud. Rozpoznaje trendy. Wie, że za pomocą biurokratycznych zaklęć nie da się ich powstrzymać.
Co jakiś czas komentatorzy i publicyści powtarzają, że takie organizacje jak UE z kryzysów wychodzą mocniejsze. Trudno powiedzieć, czy tak się stanie i tym razem. Choć oczywiście w naszym dobrze pojętym interesie jest, by tak się stało. Ale na pewno unijni decydenci powinni wyciągnąć wnioski z ostatnich lat i przyjąć do wiadomości, że czasy, kiedy odgórnie decydowali w swoich gabinetach o tym, że marchewka jest owocem, a ślimak rybą, się skończyły. Również w przypadku kryzysu migracyjnego zaklinanie rzeczywistości po prostu nie ma sensu. Wcześniej czy później musi prowadzić do porażki.