Mój znajomy, który ma przyjaciela w służbach, przestrzegał mnie, żebym podczas szczytu NATO i Światowych Dni Młodzieży unikał podróżowania metrem po Warszawie – taką opowieść słyszałam w ostatnich tygodniach kilka razy. Owa legenda miejska, bo w tych kategoriach należy ją oceniać, ma swoje lokalne odmiany: tu nie wolno robić zakupów w galerii handlowej, tam omijać taką, a nie inną knajpę. Czasem kolega ze służb zamienia się w przybysza z muzułmańskiej części świata, który wdzięczny za jakąś przysługę dzieli się swoją tajemną wiedzą na temat zagrożeń, jakie nas mogą dopaść. Ludzie mówią, ludzie się boją, ludzie czekają, co się wydarzy w najbliższych tygodniach.
Przed nami dwie duże, międzynarodowe imprezy - najpierw 8-9 lipca szczyt NATO w Warszawie z 2,5 tys. delegatów. Przyjadą oficjele z całej kuli ziemskiej. A jeszcze dziennikarze, obserwatorzy. Jednak szczyt można traktować jako przygrywkę, egzamin próbny przed jeszcze większym spędem, czyli Światowymi Dniami Młodzieży. Między 26 a 31 lipca w Krakowie i Brzegach pod Wieliczką ma się spotkać – według różnych szacunków - od 800 tys. do 2,5 mln młodych chrześcijan, którzy przybędą do nas z różnych stron świata. Mało tego, od 27 do 31 lipca będzie w nich brał udział papież Franciszek. Głowa Kościoła katolickiego, ale także przywódca państwa watykańskiego. To zarówno powód do radości i dumy, jak i obaw.
Bo świat dziś nie jest bezpieczny. Pełne przemocy, krwi i cierpienia migawki serwują nam niemal każdego dnia telewizje i serwisy internetowe. Wybuchające bomby, zamachowcy wysadzający się w powietrze, którzy zabierają ze sobą do muzułmańskiego nieba - jak to lubią podkreślać niektórzy - "niewinne ofiary". Ale także szaleńcy prujący z karabinów maszynowych do niespodziewającego się niczego tłumu. Świry pochylone nad przepisem wygrzebanym z sieci pod tytułem "Zrób bombę w kuchni swojej mamy". Tydzień temu "Gazeta Wyborcza" donosiła: "Część rodziców boi się puścić dzieci do Krakowa na Światowe Dni Młodzieży. W Opolu grupy pielgrzymów kurczą się do paru osób. Kościół apeluje: Bądźcie ufni, nie poddawajcie się strachowi". Dalej był cytat z metropolity krakowskiego Stanisława Dziwisza, który przyznawał, że jest jakieś za małe zainteresowanie. Wyliczenia: pierwotne szacowano, że przyjedzie 2,5 mln pielgrzymów, dziś mówi się o 1,8 mln, natomiast oficjalnie zarejestrowało się niespełna 600 tys. - choć doświadczenie mówi, że dwie trzecie uczestników zjawiają się w ostatniej chwili, przybywając na własną rękę. Rząd, ustami szefowej kancelarii premiera Beaty Kempy, uspokaja: w Polsce jest bezpiecznie. Czy faktycznie?
Oficjele sznurują usta
Wydawało mi się, że zebranie materiału do tego tekstu to będzie bułka z masłem. Wystarczy zadzwonić do jednego, drugiego resortu, zapytać o stan przygotowań, aby dostać komplet materiałów i długą listę z numerami telefonów do ekspertów, którzy z entuzjazmem zapewnią, że jesteśmy zwarci i gotowi, podając na dowód wiele przykładów. Ale nie. Zarówno w MSWiA, jak i w Rządowym Centrum Bezpieczeństwa odbijam się od ściany. Ludzie, z którymi rozmawiam (i do których wysyłam e-maile pozostające bez odpowiedzi), są mili, ale bezradni. – Jest raport na temat stanu przygotowań, właśnie jest analizowany przez odpowiednie służby. Do końca miesiąca nie powiemy ani słowa – tak można streścić sens gładkich słów, których wysłuchuję.
Tłumacząc to na powszechnie zrozumiały język: kobieto, daj nam święty spokój, mamy urwanie głowy, nie mamy za to pojęcia, co mówić mediom, nie śpimy, nie jemy, za to wszyscy chodzimy w pampersach, żeby nie pobrudzić bielizny, bo z przygotowaniami jesteśmy w czarnej d... I ja to rozumiem, i bardzo współczuję. Choć na ich miejscu pomyślałabym o czymś lepszym niż komunikaty, które można znaleźć na stronie http://rcb.gov.pl/, typu: "W celu przygotowania skutecznych mechanizmów reagowania organów administracji publicznej w przypadku wystąpienia zagrożeń mogących skutkować wystąpieniem sytuacji kryzysowej, w Rządowym Centrum Bezpieczeństwa opracowano siatkę bezpieczeństwa dla Szczytu NATO i ŚDM, która zawiera katalog głównych zagrożeń mogących spowodować wystąpienie sytuacji kryzysowej, zaangażowane organy i ich główne zadania do wykonania w fazie reagowania".
Jest jeszcze o pracach nad przygotowaniem Ksiąg Komunikacji Kryzysowej tudzież przygotowaniem komunikacji społecznej w sytuacjach kryzysowych jak np. atak terrorystyczny. Nie będę zanudzała czytelników kolejnymi cytatami, kto ciekawy i masochista, sam może sobie przeczytać tę urzędniczą mowę-trawę. Skupmy się na tym, co faktycznie może nam grozić. Co zrobić, żeby poczuć się bezpieczniej. I dlaczego to się nie uda. W każdym razie nie do końca.
Kilka scenariuszy, których nie powstydziłby się Alfred Hitchcock
Rozmawiam z ludźmi, ekspertami, którzy na sprawach bezpieczeństwa zjedli zęby. Pytam: co może się wydarzyć? I jakie jest prawdopodobieństwo, że tak się stanie. Są zgodni w swoich prognozach. Jeden z nich, dr Krzysztof Liedel, dyrektor Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium Civitas (na wymienianie innych funkcji brakłoby miejsca), poproszony o wyszczególnienie spraw, które mogą w lipcu pójść nie tak, punktuje:
1 Terroryzm islamistów. To największy nasz strach. Nie tyle Al-Kaida, ile Państwo Islamskie, które ma na sztandarach wojnę cywilizacyjną z zachodnim światem chrześcijańskim. Dla nich takie imprezy, jakie mają się odbyć w Polsce, są świetną okazją, aby się zaprezentować przed międzynarodową publicznością. Zwłaszcza Światowe Dni Młodzieży - już sama obecność Ojca Świętego jest zaproszeniem, aby próbować uderzyć w osobę symbolizującą wroga, jakim jest chrześcijaństwo. Mogą chcieć to wykorzystać.
Ale - paradoksalnie - neutralizacja planów snutych przez zorganizowaną strukturę, jaką jest ISIS, może być łatwiejsza niż zapobieżenie pomysłom, jakie rodzą się w głowach pojedynczych ludzi. Bo jeśli w środowiska powszechnie kojarzone z terroryzmem można wprowadzić agentów, jakoś je zinfiltrować, to nie sposób podejrzeć demony szepczące do uszu jednostek.
2 Samotny terrorysta, wariat tudzież naśladowca zwany z angielska copycatem - to zagrożenie bardziej realne. Czego przykładem może być to, co się wydarzyło ostatnio we Wrocławiu. Zamachowiec należy do jednej z tych kategorii. Tak samo jak ten, który 22 maja w austriackim miasteczku Nenzing oddał kilkadziesiąt strzałów do tłumu wychodzącego z koncertu, zabijając na miejscu dwie osoby, a raniąc jedenaście (po czym sam popełnił samobójstwo). Im większa publiczność, tym większa zachęta dla osób niezrównoważonych, aby na jej oczach dokonać "czegoś wielkiego". Według legendy kalif Omar, który miał spalić Bibliotekę Aleksandryjską w 642 r., zrobił to po to, aby przejść do historii. I zasłużyć na niebo, gdyż księgi, które gromadziła, albo zawierały to samo, co Koran, więc były niepotrzebne, albo coś innego, więc były szkodliwe.
3 Niekontrolowana panika - to zdaniem Krzysztofa Liedla największe zagrożenie, najbardziej realne ryzyko, z którym może przyjść się zmierzyć organizatorom tudzież służbom ochraniającym wspomniane imprezy, zwłaszcza ŚDM. Panika w tłumie zawsze jest groźna, o czym przekonaliśmy się w maju 1985 r. podczas zdarzenia, które przeszło do historii jako "zamieszki na Heysel". Na brukselskim stadionie przed finałowym meczem Pucharu Europy pomiędzy Juventusem a Liverpoolem doszło do starć między angielskimi i włoskimi kibicami, w wyniku których śmierć poniosło 39 osób. Po prostu w pewnym momencie wydarzenia wymknęły się spod kontroli, ludzie zaczęli uciekać, byle tylko wyrwać się z niebezpiecznego miejsca. Teraz wyobraźmy sobie, że coś się zaczyna dziać tam, gdzie zgromadzonych jest choćby kilkaset tysięcy osób. Nie trzeba odpalać ładunku wybuchowego, wystarczy raca. Albo odtworzony z taśmy odgłos strzałów z karabinu maszynowego.
Ktoś krzyknie, ktoś zasłabnie, rodzi się psychoza strachu, nad którą ciężko zapanować. A w zasadzie jest to niemożliwe. Jeśli coś takiego się wydarzy, można się tylko modlić, aby ewakuacja przebiegała w miarę sprawnie, co zmniejszy liczbę ofiar. Działania będą dodatkowo utrudnione z powodu wielkiej liczby zgromadzonych, dużego terenu, który będą zajmowali, a także z racji wielojęzyczności tłumu. Nawet jeśli wszystkie osoby odpowiedzialne za jego bezpieczeństwo będą się posługiwały językiem angielskim, to trudno założyć, że wszyscy pielgrzymi będą rozumieli wydawane w nim polecenia. Zresztą nawet wspólny język nie chroni przed niczym, wszak wszyscy pamiętamy, co się wydarzyło w październiku zeszłego roku na Uniwersytecie Technologiczno-Przyrodniczym w Bydgoszczy. Tam, po wybuchu paniki podczas studenckiej imprezy (ok. tysiąca uczestników), jedna osoba zginęła, a 15 zostało rannych. A skutki są zawsze wypadkową skali.
4 Jakaś awaria albo katastrofa. Techniczna lub naturalna. Tutaj potencjalnych możliwości jest multum. Każdy z czytelników może się popisać kreatywnością wspomaganą przez lekturę thrillerów czy pamięć obejrzanych filmów katastroficznych. Ja ograniczę się do kilku najbardziej prawdopodobnych zdarzeń: Jest burza, piorun uderza blisko uczestników zgromadzenia. Są ofiary. Albo nawet błyskawica bije gdzieś dalej, za to trafia w maszt, na którym są urządzenia odpowiedzialne za łączność komórkową, która się zrywa. Powodzi nie biorę pod uwagę, ale katastrofy (lub przynajmniej wypadki) komunikacyjne jak najbardziej. Każdemu z tych zdarzeń może towarzyszyć panika.
5 Są jeszcze zdarzenia, których skutki mogą być nieco odłożone w czasie. W sensie nienatychmiastowe, co nie oznacza, że mało realne i mniej groźne. Jak chociażby zagrożenie epidemiologiczne. W tłumie przybyszów z różnych krańców świata mogą się zdarzyć jednostki chore, które przekażą drobnoustroje, wywołujące owe schorzenia, innym. A potem sprawa będzie się rozwijała w postępie geometrycznym. Służbom medycznym będzie o tyle trudniej w owej beznadziejnej sytuacji, że w takim tłumie dojście do źródła zakażenia będzie niemal niemożliwe. Tak samo jak odtworzenie łańcucha, według jakiego następowało przekazywanie patogenów. Podobnie rzecz ma się z odizolowaniem osób chorych i zagrożonych zakażeniem. Zanim się do nich dojdzie, jeśli w ogóle, mogą już wyjechać. Podobnie jak w poprzednich sytuacjach, kryzys podsyca szerząca się panika.
6 Ruchy destrukcyjne, zwane także sekciarskimi. Ich przedstawiciele już u nas są, a przyjadą kolejni. To dla nich czas żniw: będą głosić, radykalizować, łowić w swoje sieci młode duszyczki spragnione duchowej strawy. Każda taka impreza jest fantastyczną okazją dla handlarzy ludźmi na zdobycie nowych ofiar. Rodziny paru setek małolatów przeżyją tragedię, służby bezpieczeństwa będą miały więcej roboty, a w sieci przybędzie tagów ze słowami "seks", "narkotyki", "wykorzystywanie" etc. Sprzątanie po tym zajmie wiele miesięcy, a bardziej realnie – lat, będzie trwało nawet wówczas, kiedy świat dawno zapomni o tym, że papież Franciszek odwiedził Polskę.
To, o czym piszę tutaj, nie jest żadną wiedzą tajemną, jest ona dostępna w sieci, a także podręcznikach, z których uczą się chociażby studenci kierunków mających wyraz „bezpieczeństwo” w nazwie. Nie będzie też zdradzaniem żadnych tajemnic konstatacja faktu, że przygotowania do zabezpieczenia takich masowych imprez zaczynają się wiele miesięcy przed ich terminem i wymagają planowania, koordynacji działań i współpracy wielu służb, nie tylko tych specjalnych. Choć to na nie zwrócone są oczy opinii publicznej zdającej sobie sprawę, że od ich profesjonalnego i sprawnego działania zależy wiele. Jak chociażby ochrona wywiadowcza i kontrwywiadowcza, czyli mówiąc potocznym językiem: orientowanie się, jakie niebezpieczeństwa mogą się kryć na zewnątrz, żeby wedrzeć się do Polski wraz z tłumami pielgrzymów, a jakie zagrożenia mamy już u siebie.
Na tym pierwszym poziomie chodzi o współpracę wywiadów, które wymieniają się informacjami chociażby na temat osób ze środowisk radykalnych na świecie, które mogą być zainteresowane jakąś akcją nad Wisłą. Na tym drugim rzecz leży w kontrolowaniu sytuacji w kraju, infiltracji podejrzanych grup, trzymaniu na oku osób będących potencjalnym zagrożeniem. Na służbach państwa będącego organizatorem danej imprezy spoczywa odpowiedzialność, aby opanować sytuację, by wszystko odbyło się bezproblemowo. Tyle że nie działają w próżni, gdyż służbom krajów, skąd pochodzą goście, także zależy na tym, aby chronić swoich obywateli i dostojników, więc są bardziej skłonne do współpracy.
Światowe Dni Młodzieży oraz szczyt NATO są o tyle szczególne, że zgromadzą więcej politycznych VIP-ów niż zwykle. Jeden z moich rozmówców zwraca uwagę, że zwłaszcza ŚDM zasługują na uwagę, a to z powodu wizyty papieża, będącego zarówno przywódcą wielkiego Kościoła, jak i głową państwa, a więc stanowiącego wymarzony cel dla terrorystów. Dlatego opinia watykańskich służb specjalnych jest nawet bardziej brana pod uwagę niż ludzi mających zapewnić bezpieczeństwo prezydenta Stanów Zjednoczonych - mówi. I dodaje, że ci funkcjonariusze słyną z profesjonalizmu i skuteczności. Inna rzecz, że mają najlepszą agenturę: pracują na jej rzecz wszyscy księża i zakonnice na całym świecie. Krzysztof Liedl opowiada, że przed jedną z pielgrzymek do Polski Jana Pawła II, tuż przed godziną zero trzeba było demontować i budować od nowa przygotowany już do mszy ołtarz, gdyż osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo papieża zakwestionowały jego konstrukcję. Ich zdaniem było w nim za wiele luk, w których można było umieścić ładunki wybuchowe.
Ale służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze to superważna, ale niejedyna część tej układanki. Należy do niej dodać kolejne puzzle i kolejnych ludzi. Policjantów, którzy będą zabezpieczali imprezy podczas ich trwania, straż pożarną, wojsko, staż graniczną, przedstawicieli służby zdrowia, urzędników koordynujących, a także wolontariuszy. To wielkie wyzwanie logistyczne, wielki wysiłek, ale też duże pieniądze. Weźmy tylko pod uwagę udział żołnierzy, o którym można przeczytać na stronie www.krakow2016.com: "Wsparcie wojska to przedsięwzięcia, które są już realizowane, m.in.: zapewnienie bezpieczeństwa, zabezpieczenia medycznego, inżynieryjnego oraz wydzielenia sprzętu i wyposażenia żołnierzy. W szczytowym momencie w pomoc przy ŚDM zaangażowanych będzie kilka tysięcy żołnierzy". Chodzi nie tylko o siły ludzkie, ale i o sprzęt. Śmigłowce, samoloty i samochody do transportu medycznego. Budowę tymczasowych mostów na rzekach Zabawka, Serafa i Drwina, aby uczestnicy mogli bezpiecznie przemieszczać się pomiędzy sektorami. "Jednostki podległe dowódcy generalnemu wzmocnią także system obrony powietrznej, by przeciwdziałać zagrożeniom terrorystycznym z powietrza, oraz egzekwować przestrzeganie ograniczeń i zakazów wykonywania lotów w wyznaczonych strefach"– stoi na stronie.
Także policja od wielu miesięcy jest w stanie nakręcenia. Dowódcy piszą plany i raporty, funkcjonariusze niższego szczebla wylewają pot na kolejnych szkoleniach. Osobno prewencja, osobno antyterroryści, tworzone są zespoły zadaniowe, ustala się taktyki, ćwiczy wyciąganie z tłumu podejrzanych osobników: tak żeby było dyskretnie i skutecznie. I wszyscy, nawet agnostycy, modlą się, aby nic złego się nie stało.
Czy faktycznie jest się czego bać?
Nawet najwięksi optymiści przyznają, że dziś świat jest dużo mniej bezpiecznym miejscem niż parę dekad, ba, nawet kilka lat temu. Wprawdzie już w 1998 r. Bin Laden wzywał do mordowania sojuszników Stanów Zjednoczonych, ale wtedy jeszcze wszystko toczyło się z dala od nas. Tak w każdym razie myśleliśmy. We wrześniu 2001 r., kiedy samoloty kierowane przez terrorystów z Al-Kaidy zmiotły z powierzchni ziemi nowojorskie „bliźniaki” oraz 2973 istnienia ludzkie, mieliśmy wrażenie, że to nas nie dotyczy, że oglądamy jakiś katastroficzny film. Ale z roku na rok zagrożenie zaczęło się stawać coraz bardziej realne. Najpierw w 2005 r., pod koniec II wojny irackiej, usłyszeliśmy z ust rzecznika Al-Kaidy przesłanie, że trzeba przenieść działania wojenne na kontynent europejski, a potem w lipcu cywilizowany świat zmroziła informacja o dziesiątkach śmiertelnych ofiar w Londynie.
Pętla się zaciskała, choć nie chcieliśmy tego wiedzieć. Jednak po tym, co się wydarzyło w ostatnich miesiącach w Paryżu i Brukseli, nawet niewidomi przecierają oczy. I po prostu się boją. Tym bardziej że jeśli Al-Kaida była w miarę przewidywalnym przeciwnikiem, to Państwo Islamskie nim nie jest. Sieje terror bez żadnego pardonu, dąży nie tylko do zastraszenia, lecz także do zniszczenia przeciwnika. Jednak dr Kacper Rękawek z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych uspokaja. W strukturach ISIS jest zaledwie kropelka bojowników związanych z naszym krajem, może 20-30 osób może się pochwalić polskim pochodzeniem, choć nawet one są tam bardziej kojarzone z Republiką Federalną Niemiec. Jak ów mężczyzna okrzyknięty przez media pierwszym polskim zamachowcem samobójcą. Jak podnosi dr Rękawek, w szeregach armii Kalifatu jest około 500 osób pochodzących z Belgii, 800 z Wielkiej Brytanii, z tysiąc z Francji, z Rosji kilka tysięcy.
Więc w strukturze ISIS, którą można by nazwać departamentem ds. ataków na Europę, prym wiodą właśnie ludzie z tych krajów, zwłaszcza Belgowie i Francuzi, co się przekłada na konkretne działania. Można więc domniemywać, że Polska nie została jeszcze tam na tyle zauważona, aby obawiać się skoordynowanych akcji terrorystycznych na naszym terenie. Nawet impreza rangi Światowych Dni Młodzieży niekoniecznie skłoni tych ludzi do przygotowania i przeprowadzenia jakiegoś większego ataku - uważa dr Rękawek. Jego zdaniem nawet hasło walki z chrześcijaństwem, które żołnierze Kalifatu mają wdrukowane w mózgi, tutaj niekoniecznie zadziała, gdyż ich centrala będzie preferowała inne, bardziej symboliczne cele. Bazylika św. Piotra w Rzymie bardziej się do tego nadaje niż kościół Mariacki w Krakowie - ją można odnaleźć w propagandzie ISIS. Bo wszyscy wiedzą, gdzie jest Rzym. Albo Paryż. A Kraków to już niekoniecznie lub wcale.
Licho nie śpi, więc i my czuwajmy
Możemy więc spać spokojnie? Profesor Ryszard Machnikowski z Katedry Studiów Brytyjskich i Krajów Wspólnoty Brytyjskiej Uniwersytetu Łódzkiego, który specjalizuje się w sprawach związanych z terroryzmem światowym, przestrzega przed popadnięciem w samozadowolenie, które zdaje się nas spowijać i dusić. Jego zdaniem w zakresie ochrony kontrterrorystycznej jesteśmy wciąż w lesie, za to obowiązuje stanowisko, iż jeśli chodzi o rozpoznanie i przeciwdziałanie zagrożeniom, dajemy radę. Panują taki oficjalny optymizm i zadufanie przynależne biurokratom - precyzuje.
Jednak jego zdaniem dwie rzeczy ostatnio się zmieniły na plus. Pierwsza to świadomość społeczna: można się zżymać na media, że epatują, że straszą, ale to dzięki nim ludzie mają świadomość, co może się stać, jeśli będziemy bezczynni. To powoduje, że także politycy wychodzą naprzeciw ich oczekiwaniom. I wreszcie zaczynają myśleć, rozumieć, że nie jesteśmy oazą bezpieczeństwa na wzburzonym, zalanym krwią oceanie. Jak mówi, pierwsze wzmożenie nastąpiło przed Euro 2012, ale jako że mistrzostwa przebiegły bezproblemowo, wróciliśmy do słodkiej drzemki. Teraz, przed szczytem NATO i ŚDM, znów jest poruszenie. Coś się zaczyna dziać.
Pierwszym milowym krokiem w celu zwiększenia bezpieczeństwa jest ustawa antyterrorystyczna, choć w najbliższych miesiącach i ona niczego nie zmieni - uważa prof. Machnikowski. Choćby z tego powodu, że zanim zostanie wdrożona, zanim objęte nią służby pojmą i zaimplementują wszystkie procedury, będzie już dawno po tych imprezach. Oby przebiegły bezpiecznie. Bo jeśli nie, będzie problem. Naszym służbom brakuje dużego doświadczenia, a to coś, co trudno przenieść bezpośrednio nad Wisłę z krajów, które od dekad je wypracowują, płacąc rachunek krwią. Można oczywiście się uspokajać, że nie jesteśmy tak ważnym celem, aby ekipa zarządzająca kalifatem chciała rzucić środki i siły po to, aby zaatakować nasze letnie imprezy. Ale jeśli na przykład cztery lata temu, przed Euro 2012, poziom zagrożenia był faktycznie minimalny, to dziś sytuacja się zmieniła - przekonuje prof. Machnikowski. Jeśli wówczas ignorancja i brak zrozumienia czyniły nas krajem bezpiecznym, to dziś marka Poland przewija się przez międzynarodowe media. Nieważne, że zwykle w złym kontekście - ale istniejemy, mamy przymioty polityczne, które można nam odebrać. A to jest cel terroryzmu, który nie jest ślepy, oderwany od rzeczywistości.
Kolejny aspekt tej układanki, już poza Państwem Islamskim i jego celami, to ścieranie się interesów możnych tego świata. A ci zawsze wykorzystywali i wykorzystują ekstremistów dla swoich celów. O czym ci nie muszą mieć pojęcia. Za terroryzmem zwykle stoją służby jakichś państw. Albo zakładają jakieś grupy, albo je wspierają. Historia służy przykładami. Weźmy Baader-Meinhof: bez Stasi i KGB grupa studentów, która zakładała tę bojówkę, zapewne poprzestałaby na podpalaniu hoteli i nie poważyłaby się np. na porwanie i zamordowanie mającego policyjną ochronę przemysłowca Hannsa Martina Schleyera. Coraz częściej się mówi o udziale Arabii Saudyjskiej w zorganizowaniu zamachu na WTC w 2011 r. Nikt dziś nie ma wątpliwości co do roli FSB w przygotowaniach do aneksji wielkich części Ukrainy - dowodzi Machnikowski.
Służby kupują terrorystów, manipulują nimi, prowadzą w imieniu swoich krajów wojnę zastępczą. A nasz wielki rywal, Rosja, jest genialny, jeśli chodzi o walki prowadzone pod parawanem. Ktoś może powiedzieć, że to mnożenie spiskowych teorii, ale od tego są spece do spraw bezpieczeństwa, aby je wymyślali, kreślili scenariusze i znajdowali ich rozwiązanie. Nawet jeśli dziś, jutro ich prawdopodobieństwo jest znikome.
Edukacja, głupcze
Jest za pięć dwunasta, a nad Wisłą, zamiast ćwiczeń obywateli, jak się zachowywać w sytuacjach ekstremalnych, odbywa się zadziwiająca debata: czy ustawa antyterrorystyczna jest nam potrzebna. I jak bardzo godzi ona w wolności i prawa jednostek. Zastrzeżenia budzi większość rozwiązań, jakie proponuje, choć te są od lat częścią prawa w większości krajów zachodniego świata. Zwłaszcza takich jak USA, Wielka Brytania, Francja czy Hiszpania, które na własnej, poranionej skórze już się przekonały, do czego prowadzą nawet drobne zaniechania. Kontrowersyjny jest zapis o gromadzeniu przez służby danych osób podejrzewanych o ekstremizm (służby w Stanach mają na swoich listach dane 300 tys. obywateli). Sprzeciw budzi możliwość zatrzymania bez sądu na 14 dni obcokrajowców podejrzewanych o udział w grupach terrorystycznych (w Wielkiej Brytanii można wylądować za to w areszcie na trzy miesiące). Kwestia rejestracji właścicieli telefonów na karty prepaidowe budzi histerię.
Pozostaje pytanie, na ile to wzburzenie wynika z politycznej wojny toczącej się poprzez Polskę, a na ile z braku wiedzy, niedostatków edukacji. Na szkolnych lekcjach edukacji dla bezpieczeństwa młodzież się uczy o tym, jak udzielać pierwszej pomocy - to dobrze. Ale nie dowie się, co zrobić w sytuacji terrorystycznego zagrożenia. Tak samo dorośli - na obowiązkowych szkoleniach bhp będą im wtłaczali w głowę, jaką wysokość powinno mieć oparcie krzesła, na którym siedzi pracownica w ciąży, ale nie powiedzą, jak reagować na widok podejrzanej torby znalezionej w przejściu. Kierowca autobusu linii 145 z Wrocławia naraził się na falę krytyki z tego powodu, że własnymi rękami wyniósł z pojazdu reklamówkę, w której zamachowiec umieścił bombę domowej roboty. Bo gdyby wybuchła mu w rękach ani z niego, ani ludzi, którzy byli obok, nie byłoby co zbierać. Ale skąd ów mężczyzna miał to wiedzieć? A wszyscy powinniśmy się pewnych zachowań nauczyć. Mając nadzieję, że to nie będzie potrzebne.
Nauka kosztuje. Często jest bolesna i okupiona krwią. Doktor Kacper Rękawek tłumaczy, że zanim Europa znalazła się w miejscu i czasie, kiedy z niepokojem rozglądamy się na wszystkie strony po naszym Starym Kontynencie, popełniono wiele błędów i doszło do mnóstwa zaniechań. Fala terroryzmu nie nadeszła nagle. Ona podpływała powoli i systematycznie. Pośród emigrantów, gastarbeiterów i uchodźców już od lat 80. ubiegłego stulecia. To, z czym się teraz mierzymy, to tylko, niczym w zakładach Lotto, wielka kumulacja, podsycona wykluczeniem dużych grup społecznych, wojną i kryzysem gospodarczym. Oraz niefrasobliwością politycznych elit, które zajęte innymi ważnymi sprawami nie chciały słyszeć o zagrożeniach. Dziś musimy mieć nadzieję, że owo tsunami nie dosięgnie jutro naszej lechickiej wyspy. I z całą sumiennością przygotować się na kolejne. Bo ono z pewnością nadejdzie pojutrze. W jaki sposób to czynić? Czy pokładać ufność w twardej sile, w odpowiedzi gwałtem na terror, czy szukać, jak Skandynawowie, miękkich narzędzi prewencyjnych? To temat na zupełnie inną opowieść. Jednakże pod tym samym hasłem od lat: silni, zwarci i gotowi. Nie tylko w deklaracjach i w gębie.