Przed szkołą stoją na trawniku banery z nazwiskami kandydatów – na prezydenta, do Kongresu i władz lokalnych. Ochotnicy – panie w wieku emerytalnym delegowane przez obie partie – rozdają ulotki i broszury Republikanów i Demokratów. Springfield to bogate przedmieścia; wokoło stoją wielkie eleganckie rezydencje białej klasy wyższej i średniej, która najczęściej głosuje na polityków konserwatywnych.
W sali gimnastycznej wyborcy muszą okazać dowód tożsamości ze zdjęciem – zwykłe prawo jazdy. Wymóg ten wprowadzono w zeszłym roku, kiedy zdominowany przez Republikanów parlament stanowy Wirginii uchwalił ustawę przeciw oszustwom wyborczym.
- We wtorek nikt nie próbował oszukiwać – mówi szef komisji wyborczej Ravi Kirit Udeshi, syn imigrantów z Indii. - Tylko dwie osoby nie były zarejestrowane. W takim wypadku można głosować na tzw. tymczasowej karcie do głosowania, która będzie zatwierdzona jako ważna po sprawdzeniu danych głosującego.
W lokalu jest pustawo. Do godz. 12:30 po południu, a więc do połowy dnia wyborów, głosowało ok. 800 osób, ale większość z nich rano, po otwarciu lokalu o godz. 6. Około 300 osób oddało głosy w minionych tygodniach, w trybie wczesnego głosowania. W tutejszym okręgu zarejestrowanych jest 1842 wyborców, więc wygląda na to, że frekwencja będzie wysoka.
Larry Carbone, emerytowany analityk systemów komputerowych, przyznaje, że poparł kandydata Republikanów Donalda Trumpa - bardziej z przywiązania do Partii Republikańskiej niż pełnego przekonania do kwalifikacji kandydata GOP.
- Zawsze głosowałem na Republikanów. Wierzę w mały rząd, który nie przeszkadza w rozwoju biznesu. Demokraci chcą tylko podwyższać podatki i powiększać państwową biurokrację - mówi w rozmowie z PAP.
Carbone radzi sceptycznie traktować "doniesienia mediów na temat Trumpa", a zresztą nawet w wielu sprawach – jego zdaniem – Trump ma rację. - Członkowie NATO na przykład powinni więcej wydawać z budżetu na swoją obronę - mówi.
Przyznaje, że tegoroczny kandydat republikański budzi jego wątpliwości, ale jest lepszy niż jego demokratyczna rywalka Hillary Clinton.
- Jak w menu - jest tylko ograniczony zestaw potraw, trzeba się zadowolić tym, co jest. Jeśli po drugiej stronie kandyduje ktoś tak skorumpowany jak Clinton, wybór jest dość oczywisty - mówi.
Hala sportowa Cabin John w Bethesda w stanie Maryland, przekształcona we wtorek w lokal wyborczy - większość wyborców przyszła głosować rano albo pod wieczór, po pracy. Tu nie trzeba legitymować się dowodem tożsamości – rejestracja głosujących sprawdzana jest w komputerach. W razie wątpliwości do weryfikacji adresu wystarczą rachunki za gaz, telefon lub elektryczność.
Bethesda to też zamożne przedmieście stolicy USA, ale zamieszkane przez pracowników rządu i przedstawicieli wolnych zawodów o sympatiach przeważnie demokratycznych - jak np. Ward Tietz, profesor literatury angielskiej Uniwersytetu Georgetown.
Tietz, jak wielu Amerykanów pytanych przez dziennikarzy, waha się z ujawnieniem na kogo głosował, ale w końcu przyznaje, że była to Clinton.
"Donald Trump nie nadaje się na prezydenta. Moim zdaniem doświadczenie pełnienia publicznego urzędu powinno być warunkiem ubiegania się o stanowisko prezydenta. Nie chcemy, by operację na mózgu przeprowadzał ktoś, kto nie ma dyplomu lekarza. W polityce nie zawsze decyduje doświadczenie, ale tym razem mamy do czynienia z inną sytuacją z powodu niezwykłego kandydata" - mówi PAP Tietz.
"Z powodu kandydatury Trumpa nasza demokracja jest w niebezpieczeństwie. On jest demagogiem (...). Hillary Clinton ma wysokie kwalifikacje. To niefortunne, w jak fałszywym świetle się ją przedstawia. Republikanie od ponad 20 lat starają się dyskredytować. Zgadzam się, że fundacja Clintonów i inne argumenty wysuwane przeciw niej są w pewnym stopniu wiarygodne, ale blednie to w porównaniu z tym, co prezentuje Trump. Nie wiemy, co zrobiłby Trump, gdyby zamieszkał w Białym Domu, podczas gdy Clinton przynajmniej jest przewidywalna" - dodaje profesor.
Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski (PAP)
tzal/ ulb/