Dziś i jutro w Brukseli spotykają się liderzy 29 państw członkowskich Sojuszu Północnoatlantyckiego. Spotkania w tym formacie odbywają się co dwa lata – ostatnie miało miejsce na Stadionie Narodowym w Warszawie w 2016 r. O ile jeszcze trzy miesiące temu jeden z wysokich urzędników z MSZ mówił na zamkniętym spotkaniu, że to będzie „szczyt, o którym szybko zapomnimy”, o tyle w ostatnich tygodniach historia radykalnie przyspieszyła i ostra krytyka NATO przez prezydenta USA każe postawić fundamentalne pytanie o przyszłość organizacji.
Pewne jest, że liderzy zaakceptują formalnie decyzje podjęte już miesiąc temu na spotkaniu ministrów obrony organizacji. W natowskiej strukturze dowodzenia (NCS) powstaną dwa nowe dowództwa (łącznie 1,2 tys. oficerów dodatkowo do liczącego obecnie 6,8 tys. personelu NCS). Połączone dowództwo atlantyckie (Joint Force Command for the Atlantic), które zostanie utworzone w amerykańskim Norfolk w stanie Virginia, w razie konfliktu będzie odpowiadać za przerzucanie amerykańskich sił i sprzętu drogą morską z USA i Kanady do Europy. A połączone dowództwo logistyczne (Joint Support and Enabling Command) w niemieckim Ulm w Badenii-Wirtembergii będzie odpowiadać za ochronę i transport sił i sprzętu wojskowego na terytorium Europy – pisze w swojej analizie Justyna Gotkowska z Ośrodka Studiów Wschodnich.
W tym kontekście warto też zauważyć, że choć w Polsce tworzone jest właśnie dowództwo międzynarodowej dywizji w Elblągu i od lat funkcjonuje dowództwo Korpusu Północno-Wschodniego w Szczecinie, to staramy się również o utworzenie u nas dowództwa poziomu armijnego. Ale szanse na to, że taka decyzja zapadnie już teraz, są niewielkie.
Kolejną inicjatywą, która ma zwiększyć gotowość bojową w Europie, jest "4 razy 30" proponowane przez Amerykanów. – Ta inicjatywa zakłada, że do 2020 r. sojusznicy będą w stanie wystawić 30 batalionów zmechanizowanych, 30 eskadr lotniczych i 30 okrętów bojowych w ciągu 30 dni. Tu nie chodzi o tworzenie nowych sił, ale o poprawienie gotowości bojowej sił już istniejących – zapowiadał na niedawnej konferencji prasowej Jens Stoltenberg, sekretarz generalny Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Te decyzje nie budzą kontrowersji i zostały już wcześniej zaakceptowane przez wszystkie państwa należące do organizacji. Na spotkaniu zostanie jednak poruszonych wiele spraw, co do których pełnej zgody między sojusznikami już nie ma. Główną kością niezgody są niedostateczne wydatki, które państwa europejskie ponoszą na obronność. Według wczoraj opublikowanych szacunków na 2018 r. tylko 5 z 29 członków organizacji w 2018 r. wyda na obronność zalecane przez NATO 2 proc. PKB. Niestety, Polska jest tuż poniżej tego progu.
Ale problemów jest więcej. W ostatnich kilkunastu latach jak mantra powtarzane są słowa o zwiększeniu mobilności wojsk sojuszniczych. Wciąż bowiem są kraje, gdzie na samo wydanie zgody na przejazd sojuszniczych wojsk trzeba czekać nawet kilkanaście dni (w Polsce – nie więcej niż pięć).
Jednak mobilność sił Sojuszu zmniejsza nie tylko biurokracja, ale też ograniczenia infrastrukturalne w państwach członkowskich – na co zwrócił niedawno uwagę gen. Ben Hodges, były dowódca wojsk lądowych USA w Europie. Przypomniał, że z powodu niewystarczającej liczby wagonów amerykańskiej brygadzie (4 tys. żołnierzy) opuszczenie portu w Bremie zajęło w ub.r. aż trzy dni.
Wątek ten Hodges rozwinął w majowym tekście na łamach "Frankfurter Allgemeine Zeitung", w którym wezwał Niemcy do zwiększenia wydatków na infrastrukturę. Generał zdaje się również stać na stanowisku, że wydane w taki sposób pieniądze powinny być uwzględniane przy wyliczaniu nakładów na obronność (przy okazji pozwoliłoby to Niemcom na szybsze osiągnięcie wskaźnika 2 proc.). Podobnego zdania zresztą – według dziennika "The Times" – jest brytyjski minister obrony Gavin Williamson.
Entuzjazm Williamsona dla bardziej elastycznego rozumienia nakładów na obronę może jednak wynikać z tego, że Londyn także odczuł niezadowolenie Waszyngtonu z powodu kwot przeznaczanych na wojsko – chociaż nie w tak widowiskowy sposób jak Berlin. Brytyjczyk niedawno otrzymał bowiem list od swojego amerykańskiego odpowiednika Jima Mattisa z sugestią, że brak podwyżek w tej dziedzinie w budżecie Zjednoczonego Królestwa wystawia na ciężką próbę amerykańsko-brytyjskie partnerstwo oraz że rolę głównego partnera wojskowego USA w Europie mogą zająć Francuzi.
Otwarte także pozostaje pytanie, jak bardzo elastyczna ma być definicja nakładów na obronność. Niemcy od dawna postulują bowiem, aby zaliczyć do nich pieniądze przeznaczane na pomoc rozwojową – w czym akurat Republika Federalna jest prymusem. Z kolei Włosi argumentują, że przecież ponoszą koszty związane z ochroną południowej granicy UE, czyli de facto Sojuszu; podobnie mogliby powiedzieć Francuzi, od wielu lat stabilizujący sytuację w swojej strefie wpływów w Afryce.
Takie argumenty mogą jednak nie trafić do prezydenta USA i jego otoczenia, bo – jak jednak niedawno stwierdził w rozmowie z niemiecką minister obrony Ursulą von der Leyen doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA John Bolton – ostatecznie liczy się tylko gotówka, czyli to, ile faktycznie dane państwo wydaje.
Przedmiotem rozmów będą również stosunki z Rosją – zwłaszcza że w przyszłym tygodniu Donald Trump planuje spotkanie w Helsinkach z Władimirem Putinem. Sojusznicy z NATO z pewnością chcieliby się dowiedzieć więcej na temat strategii, jaką amerykański prezydent chce przyjąć wobec Federacji – na razie ciepłe słowa pod adresem rosyjskiego przywódcy kontrastują np. z sankcjami. Zapytany o to podczas wczorajszej konferencji prasowej Jens Stoltenberg, sekretarz generalny Sojuszu, nie miał jednak zbyt wiele do powiedzenia. – Mam nadzieję, że temat poruszymy podczas kolacji – stwierdził krótko.
Stoltenberg unikał też jak ognia wypowiadania się na temat problemów dzielących państwa Sojuszu poza obszarem obrony, jak np. handel. – Ten szczyt ma być dowodem na to, że Sojusz wciąż jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo, chociaż jego członkowie różnią się w innych sprawach. […] Państwa NATO wchodzą ze sobą w konflikt od początku jego istnienia, żeby przypomnieć kryzys sueski w latach 50., wyjście ze struktur Sojuszu przez Francję w latach 60. I związane z tym przenosiny kwatery głównej z Paryża do Brukseli czy też wojnę w Iraku w ub. dziesięcioleciu. Sojusz za każdym razem przezwyciężał te trudności – mówił sekretarz generalny.
Z pewnością na szczycie zostanie również poruszony wątek obecności NATO na Wschodzie. Zdaniem niektórych analityków jest ona bowiem niewystarczająca. Takiego zdania jest np. Dianne Chamberlain z Uniwersytetu w Kolumbii, autorka książki "Tanie pogróżki: dlaczego Stany Zjednoczone mają problem z wymuszaniem posłuszeństwa na słabych państwach". Europejscy sojusznicy z pewnością będą chcieli się dowiedzieć czegoś więcej na temat planów wycofania wojsk USA z Niemiec – pogłoski, które Pentagon dementował dotychczas jako "okresowy przegląd potrzeb bojowych".
Po serii ataków słownych, którą na europejskich sojuszników oddał prezydent Trump, wczoraj przy podpisywaniu porozumienia o współpracy NATO – Unia Europejska odpowiedział mu przewodniczący Rady Europy Donald Tusk, który był znacznie mniej wstrzemięźliwy niż Stoltenberg. – Szanowny panie prezydencie, Ameryka nie ma i nie będzie miała lepszego sojusznika niż Europa. Dziś Europejczycy wydają na obronność kilka razy więcej niż Rosja i tyle co Chiny. Myślę, że nie można mieć wątpliwości, że to inwestycje we wspólne, amerykańskie i europejskie bezpieczeństwo. Czego nie można być pewnym w przypadku wydatków Rosji czy Chin – stwierdził polityk. – Dlatego mam dwie uwagi. Po pierwsze, droga Ameryko, doceniaj swoich sojuszników, w końcu nie masz ich tak wielu. I, droga Europo, wydawaj więcej na obronność, bo każdy szanuje sojusznika, który jest dobrze przygotowany i wyposażony.
Serię oczekiwanych obietnic w związku z presją Trumpa rozpoczął wczoraj premier Kanady Justin Trudeau, który zapowiedział, że Kanadyjczycy zwiększą swój kontyngent na Łotwie o prawie stu żołnierzy, do ponad pół tysiąca, i zostaną w tym kraju co najmniej do 2023 r.
Jeden z problemów to zwiększenie mobilności wojsk sojuszniczych