Armia zagwarantuje jednak bezpieczeństwo i nie pozwoli, by kraj zamienił się w krwawą łaźnię – zapowiedział w ostatni wtorek. O tym, że to nie są czcze pogróżki, przekonują się ludzie, którzy niemal codziennie demonstrują na ulicach Algieru, Konstantyny, Satif, Tizi Wuzu czy Al-Buwajry.
Od ośmiu lat, kiedy do kraju dotarła fala niezadowolenia, którą ochrzczono później Arabską Wiosną, nie widziano takich tłumów. Zatrzymania, kontrole oraz blokady towarzyszą protestom, które zaczęły się w połowie lutego. Władze prewencyjnie zatrzymują dziennikarzy, a przed większymi akcjami mocno ograniczają prędkość internetu, by zdjęcia i filmy nie pojawiały się w mediach społecznościowych. A gdy w ostatnią sobotę siły bezpieczeństwa zorientowały się, że tłum rusza w stronę pałacu prezydenckiego, na demonstrantów wypuszczono gaz łzawiący i w końcu rozpędzono ich pałkami.
Zmierzamy w kierunku poczty głównej, a stamtąd przed pałac. Atmosfera jest luźna, przyszło wiele rodzin, kobiet z dziećmi. Jest spokojnie - opowiadał jeden z protestujących dziennikarzowi brytyjskiego dziennika "The Guardian", zanim na tłum posypały się pojemniki z gazem łzawiącym. Podobno niektórzy uczestnicy marszów próbowali wręczać policjantom róże ("W Syrii też zaczęło się od róż" - komentował potem szef algierskiego rządu Ahmad Ujahja). Ale ta sielanka była pozorna. – Lud chce upadku tego reżimu - skandowali demonstranci. Żądamy sprawnego prezydenta, który potrafi rozmawiać z ludźmi - perorował 45-letni robotnik, który szedł wraz z innymi w tłumie w Algierze.