Maciej jest 38-letnim ogrodnikiem z Nash Mills, niedużej dzielnicy w miasteczku Hemel Hempstead 35 km na północ od centrum Londynu. W Wielkiej Brytanii mieszka od maja 2004 r., czyli odkąd Polska weszła do Unii i rząd Tony’ego Blaira jako pierwszy (obok irlandzkiego) we Wspólnocie otworzył rynek pracy dla obywateli nowych państw członkowskich. Na początku kwietnia Maciej wraz z żoną i trzyletnią córką przeprowadzili się kilka ulic dalej i w ramach formalności małżeństwo poprosiło o dopisanie do spisu wyborców w nowej komisji obwodowej.
Polacy wypełnili niezbędne formularze, dbając o wszystkie procedury. 10 maja, kiedy od miesiąca było już wiadomo, że Wielka Brytania nie wyjdzie z Unii przed październikiem i że wybory do Parlamentu Europejskiego się odbędą, Maciej dostał od Electoral Registration Office, czyli lokalnego biura organizującego głosowanie i pilnowanie spisu wyborców, list, że zostanie razem żoną dopisany do listy 3 czerwca, czyli 10 dni po wyborach do PE (Wielka Brytania głosowała w czwartek, 23 maja). Dalej jest informacja, że zostanie dopisany wcześniej, o ile odbędą się jakieś wybory. I choć te miały miejsce, to Polak dopisany do spisu wyborców nie został. Z przypadkiem takiej ostentacyjnej dyskryminacji w podstawowych prawach obywatela Unii Europejskiej spotkało się bardzo wiele obcokrajowców mieszkających na Wyspach.
Odchodzący rząd Theresy May już spotkał się z krytyką i został wezwany do przeprowadzenia dochodzenia w sprawie tego, że masowo odmawiano obywatelom Unii możliwości zagłosowania. – Trochę się tego spodziewałem. Zewsząd docierały sygnały, że będą nieprawidłowości. I nie wynika to wyłącznie z lekceważenia europejskich wyborów, bo Brytania ma wkrótce i tak wyjść z Unii, ale i z próby wpłynięcia na ich wynik – mówi DGP pracujący w Londynie polski politolog, który nie chce zdradzać tożsamości w obawie przed niechętną reakcją kolegów na uczelni. Ale to samo mówią odprawieni z kwitkiem głosujący. – Mamy wrażenie, że ktoś nas chciał uciszyć. A eurowybory są jedynymi, w jakich możemy brać udział. Pozbawiono nas ostatniego przysługującego nam prawa uczestnictwa w demokracji. Nie mogliśmy głosować w referendum w sprawie brexitu, a to jest przecież sprawa, która decyduje o naszym życiu. Czwartkowe wybory były dla nas namiastką drugiego plebiscytu w tej sprawie – stwierdza Maciej z Nash Mills.
Reklama
W sobotę grupa posłów Partii Pracy zwróciła się do May o pilne wyjaśnienie sprawy. Ich zdaniem uniemożliwienie głosowania Europejczykom to wisienka na torcie w trwającej od trzech lat koszmarnej kampanii obrażania, nadużywania, dyskryminowania i straszenia mieszkających na Wyspach obcokrajowców, szczególnie tych z krajów wschodniej Europy. Specjaliści od prawa europejskiego są zgodni, że rząd nie dopilnowawszy procedur związanych z rejestracją wyborców i umożliwieniem im głosowania, dużo zaryzykował i teraz może zostać pozwany.
Złamany został nie tylko art. 45, ale i art. 20 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, mówiący o tym, że obywatele państw Unii Europejskiej mają takie same prawa wyborcze, jak urodzeni w danym kraju ludzie. A że ma to skutek bezpośredni, to każdorazowe stwarzanie przeszkód w postaci dodatkowych procedur, niepotrzebnych formularzy albo – w radykalnym przypadku – odmowa dopisania do listy jest ewidentną dyskryminacją, złamaniem art. 20 i daje możliwość pójścia prosto do sądu. Kiedy poznamy skalę nadużyć, wówczas zobaczymy, jak wielka to może być kampania. Dziś nie wykluczałbym, że wybory będą musiały zostać powtórzone, bo to, co się stało, mogło zaburzyć ich wynik. Oczywiste jest, że obcokrajowcy mieszkający w Wielkiej Brytanii głosują na partie zasadniczo przeciwne brexitowi, dlatego pozbawienie ich możliwości głosowania bezpośrednio szkodzi chociażby Change czy Liberalnym Demokratom – dodaje politolog.
Jego zdanie Theresa May i minister spraw wewnętrznych Sajid Javid mogli się zatroszczyć o tę sprawę, ale nie zrobili nic. A czasu mieli wystarczająco dużo. Wspomniany list do Macieja z Electoral Registration Office przyszedł na tyle wcześnie, że można było zamknąć procedurę bez zwlekania albo dodatkowych warunków. Tymczasem lokalne media zbierają historie od innych odprawionych z kwitkiem obywateli UE. Wszystko sprowadza się do tego, że obcokrajowcy musieli wypełnić formularze EC6 oraz UC1 i określić się, czy będą głosować tu, czy w swoich ojczystych krajach.
To, czy specjalnie przeciągano czas, dowiedzione zostanie dopiero przed sądem, ale tropy są trzy. Po pierwsze, urzędnicy nie informowali wyborców o konieczności wypełnienia drugiego z formularzy. Po drugie, nie wysyłali ich na czas, a po trzecie, zwlekali z rejestracją danej osoby, która już drugi z formularzy odesłała.
Z opowieści zainteresowanych wyłania się jeszcze bardziej zatrważający obraz. Ludzie byli „na miękko” nakłaniani przez urzędników do wybrania drugiej opcji. Udowadnianie tego oczywiście zajmie trochę czasu – będzie konfrontacja obu stron, bo nikt nie dostał oficjalnego pisma z taką rekomendacją. Ale procedury rejestracyjne z pewnością szkodziły demokratycznemu procesowi.