Trzej buddyjscy mnisi z klasztoru w wiosce Baiga w tybetańskim regionie Naqu pokłócili się z chińskim sprzedawcą. To było jak kamyczek, który pociągnął za sobą lawinę. Mała sprzeczka błyskawicznie przekształciła się w zamieszki na tle etnicznym, w które zaangażowało się blisko półtora tysiąca mieszkańców Tybetu.

Reklama

"Chiński sklepikarz pierwszy zaatakował mnichów" - przekonuje agencję Reutera świadek zdarzenia. Jednak milicja nie pytała, kto jest winny, i w kajdanki zakuła duchownych, zostawiając w spokoju agresywnego sklepikarza. To rozwścieczyło mieszkańców wioski.

Setki pasterzy natychmiast ruszyły do biura bezpieczeństwa publicznego, gdzie zatrzymano trójkę mnichów. Gdy żądanie ich uwolnienia nie zostało spełnione, około sześciuset pasterzy zaatakowało milicjantów, zaczęło niszczyć chińskie sklepy i rządowe biura.

Wówczas lokalne władze, przerażone rozmiarami zamieszek, wezwały na miejsce ponad ośmiuset paramilitarnych, którzy zaatakowali szalejących rolników. Jednocześnie odcięte zostały połączenia telefoniczne z resztą kraju.

"Były pewne niepokoje, ale nie mogę o tym rozmawiać" - powiedział Reuterowi urzędnik z sąsiedniego regionu Biru, po czym trzasnął słuchawką. Co dzieje się tam obecnie - nie wiadomo. Napięcia między Tybetańczykami a Chińczykami trwają już pięć dziesięcioleci, od kiedy Tybet został przyłączony do Chin.

Reklama