Na kampusie uniwersytetu stanowego w moim 200-tysięcznym mieście na północy Kolorado we wtorek od rana gromadzą się setki ludzi, aby wziąć udział w marszu przeciwko przemocy i okazać poparcie dla ruchu Black Lives Matter (BLM). Choć wśród demonstrantów przeważa młodzież, to łatwo dostrzec też seniorów i rodziny z dziećmi, którzy próbują trzymać dystans od reszty manifestantów ze względu na trwającą pandemię. Formalnie wciąż obowiązują nas ograniczenia w ruchu i zakaz zgromadzeń większych niż 50 osób.
Policjanci rozlokowani dyskretnie na obrzeżach parku nie wyrywają się jednak do interwencji. Tłum też wydaje się nastawiony pokojowo, napisy na transparentach to głównie hasła równości i solidarności z BLM. Tuż przed rozpoczęciem marszu wszyscy uczestnicy przyklękają i wyciągają przed siebie zaciśniętą pięść. Ten gest, będący symbolem wsparcia dla BLM, pojawił się w kulturze masowej w 2016 r. za sprawą gwiazdora futbolu Colina Kaepernicka, który na znak protestu przeciwko przemocy policji wobec Afroamerykanów zaczął przyklękać na jedno kolano w czasie odśpiewywania hymnu narodowego przed meczem.
Gdy ruszamy wyłączonymi z ruchu i obstawionymi patrolami ulicami, wyciągam legitymację prasową. Dziennikarz naszej lokalnej gazety „The Coloradoan”, który podobnie jak ja podąża za demonstrantami z aparatem fotograficznym na ramieniu, pokazuje mi uniesiony kciuk. Jak udowodniły wydarzenia ostatnich dni, praca reporterska stała się w Ameryce ryzykownym zajęciem. Przekonali się o tym podczas protestów na Brooklynie dziennikarze Fox News, na których spadły kamienie i koktajle Mołotowa. Można nawet zostać zatrzymanym – i to na wizji – jak przydarzyło się reporterom CNN w Minneapolis. A także doznać poważnego uszczerbku na zdrowiu, co spotkało dziennikarkę Lindę Tirado z Louisville w stanie Kentucky, którą gumowy pocisk z policyjnej strzelby trafił w lewe oko.
Reklama