W niedzielę po południu resort obrony Azerbejdżanu poinformował, że armeńska artyleria zaczęła ostrzał, więc Azerowie przeszli do udanego kontrataku. Po trzech kwadransach odezwał się Erywań. Rzecznik resortu obrony oświadczył, że azerscy żołnierze dwukrotnie naruszyli granicę z Armenią, ale zostali odparci. Od tej pory trwają regularne starcia z wykorzystaniem piechoty, ciężkiego sprzętu, dronów, a nawet internetowych hakerów.
Erywań informuje o czterech ofiarach śmiertelnych po swojej stronie i 11 zabitych Azerach. Baku potwierdza, że straciło 11 ludzi, w tym generała Polada Haşimova. Utrzymuje przy tym, że straty po stronie Armenii wyniosły 100 żołnierzy – jednak tej liczby nie potwierdza żadne niezależne źródło. Tym razem do potyczek nie dochodzi w spornym Górskim Karabachu, a w północnej części granicy – w regionie, który Azerowie nazywają Tovuz, a Ormianie – Tawusz.

Męczennicy nie umierają

Zaur Rasulzada, komentator polityczny gazety „Haqqın”, oskarża o eskalację konfliktu premiera Armenii Nikola Paszinjana. – To kolejna prowokacja. Paszinjan ma problemy wewnętrzne i w ten sposób próbuje odwrócić od nich uwagę – mówi DGP. Jego zdaniem konflikt nie wymknie się jednak spod kontroli, bo nie pozwoli na to świat. – Wzywamy Rosję, Stany Zjednoczone i Europę, by wpłynęły na Armenię. Sądzę, że Władimir Putin porozumie się z prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoğanem, bo ani Moskwie, ani Ankarze nie jest potrzebne bezpośrednie starcie – dodaje. Kreml ustami szefa dyplomacji Siergieja Ławrowa już zresztą zaoferował mediację. – Rosji byłoby ciężko, gdyby wybuchła regularna wojna, biorąc pod uwagę sąsiedztwo Azerbejdżanu z Kaukazem Północnym. Dla Turcji Azerbejdżan nie jest ani Libią, ani Syrią, Turcy uważają nas za swoich – przekonuje Rasulzada.
Reklama
Reklama