Pod swoją kuratelę biorą Obamę biali dziadkowie ze strony matki, Stanley i Madelin Dunham. Para twardych purytańskich WASP-ów nauczy kolorowego wnuka protestanckiej etyki nauki i pracy, która będzie procentowała przez całe jego dorosłe życie.
To dziadkowie Obamy obudzą w nim ambicje, sprawią, że zamiast do czarnego getta z hipisowskim samousprawiedliwieniem, Obama trafi do najlepszych białych szkół, potem na nowojorski uniwersytet Columbia, gdzie po raz pierwszy zachwyci się nim Zbigniew Brzeziński, a wreszcie na najbardziej elitarny w Ameryce wydział prawa na Harwardzie, skąd wychodzą najbardziej znienawidzeni i najlepiej opłacani amerykańscy adwokaci, przez który przeszło wielu członków elity politycznej USA, a nawet przyszłych sędziów Sądu Najwyższego.
To swoim dziadkom Obama zawdzięcza emocjonalne opanowanie, które sprawia, że wszystkie jego zachowania, publiczne i prywatne, są profesjonalnie kontrolowane. Każda emocja, każdy gest i wyraz twarzy wychodzą na świat obrobione jak reklamowy clip podpisany przez najdroższego reżysera i copywritera. FOX News wprowadzała ukryte kamery za kulisy kampanii Obamy. Bez rezultatu. Nawet fotografowany przez uchylone drzwi do męskiej toalety Barack Hussajn Obama, polityczna Wunderwaffe Demokratów, miał ten sam opanowany wyraz twarzy. Asertywny, może trochę za zimny, ale wywracający do góry nogami stereotyp "nieopanowanego czarnucha".
Ta narzucona przez purytańskich dziadków od strony mamy hipiski praca nad własną tożsamością Obamie się opłaciła, nawet jeśli ceną był młodzieńczy kryzys, kiedy - jak wspomina w książkach i wywiadach - zrozumiał, że jego ojciec nie jest podobny do żadnego z ludzi, którzy go teraz otaczają, że on sam też jest dziwny. Zanim nie wybrał ostatecznie swojej społecznej roli, przez parę miesięcy radził sobie z tymi wątpliwościami za pomocą marihuany, a nawet kokainy. Jesteśmy dwadzieścia lat po Clintonie, który "palił marihuanę bez zaciągania". Deklaracja Obamy Amerykanów przed pięćdziesiątką już nie szokuje.
Budowanie politycznego wehikułu
Do Chicago, gdzie Obama rozpoczął polityczną karierę z poziomu roznosiciela partyjnych ulotek, urzędnika partyjnego biura i działacza społecznego - bo w Ameryce, dzięki jednomandatowym okręgom wyborczym nie ma spadochroniarzy z aparatu i polityczną pozycję trzeba sobie wywalczyć na ulicy - Obamę sprowadziło dwóch lokalnych żydowskich działaczy Partii Demokratycznej. Miał dla nich budować struktury Partii Demokratycznej w czarnym getcie, bo Żydów czarni tam nie wpuszczali, w najlepszym razie obrzucając wyzwiskami, w najgorszym witając ich z nożem albo rewolwerem.
Sam zamieszkał jednak tam, gdzie zamieszkaliby jego biali dziadkowie, w Hyde Parku, uniwersyteckiej dzielnicy Chicago. Uniwersytet Chicagowski, gdzie Obama, niezależnie od swojej politycznej kariery, został wykładowcą prawa, był ufundowany jeszcze przez Rockefellera. Także po to, żeby Żydzi mieli własny dobry uniwersytet, bo swoiste numerus clausus panowało na najlepszych WASP-owskich uniwersytetach jeszcze do lat 40. Uniwersytet Chicagowski jest dzisiaj jedną z najbogatszych, a przez pewien czas był także jedną z najbardziej konserwatywnych amerykańskich uczelni. To tutaj nauczał Leo Strauss, tutaj wydział ekonomiczny opanowali neoliberalni Chicago Boys, tutaj powstał "Commitee of Social Thought", gdzie wykuwała się wczesna, stosunkowo jeszcze rozsądna, myśl neokonserwatywna. Władze uniwersytetu wykupują domy sprzedawane w Hyde Parku przez białych, żeby nie zostały przypadkiem zasiedlone przez Murzynów. Żeby dzielnica się nie zdegenerowała i nie uciekła stąd profesura.
Tu właśnie, bo w getcie wcale mu nie poszło, Obama stał się ulubieńcem białego liberalnego kampusu. Wszyscy byli zafascynowani inteligentnym chłopcem, który w dodatku świetnie grał w koszykówkę. Przynajmniej dopóki nie został senatorem. Od tego czasu rytualnie celebruje swoje kampusowe mecze koszykówki, ale teraz już przykro z nim grać, bo nie sposób wygrać. Jak opowiadał mi wykładowca germanistyki Robert Buch, który grał z Obamą w koszykówkę przed i po jego politycznym wniebowstąpieniu, teraz nie można w ogóle odebrać mu piłki. Resztę drużyny szczupłego Obamy stanowią jego barczyści, dwumetrowi czarni ochroniarze, którzy bezpiecznie doprowadzają go pod sam kosz.
Żeby można było w ogóle pomyśleć o dalszej politycznej karierze Obamy, jego partyjni mentorzy posłali go do Kościoła Trójcy charyzmatycznego wielebnego Wrighta, weterana lat 60., który najpierw wierzył w Martina Luthera Kinga, po jego zabójstwie uwierzył w Malcolma X, aż wreszcie uwierzył w czarnego Chrystusa jako bramę i drogę czarnych Amerykanów do społecznej i politycznej emancypacji. Bez poparcia Kościoła Trójcy nie można było w Chicago liczyć na głosy kolorowych, a bez nich nie można było zacząć w tym mieście - gdzie wybrano już wcześniej pierwszego czarnego burmistrza - poważnej politycznej kariery.
Obama słucha radykalnych kazań Wrighta, staje się jego nadzieją i ulubieńcem. Aż do czasu, kiedy już jako senator trafi do Waszyngtonu. I wielebny Wright zacznie się dowiadywać, że jego czarny pupil jest tam uważany za umiarkowanego, świetnie współpracuje z białymi Republikanami - zarówno w komisjach odpowiedzialnych za sprawy społeczne, jak i za politykę zagraniczną. Krótko mówiąc, ulega przyspieszonemu procesowi wybielenia.
Słynne przemówienie Wrigha w apogeum starcia Obama/Clinton, wygłoszone w duchu czarnego suprematyzmu, zawierające zarzuty pod adresem rasistowskiej Ameryki, było w istocie gestem publicznego zerwania z Obamą, a nie jego poparcia. Świadomym pocałunkiem śmierci, który jednak Obama przeżył. Wystąpił z Kościoła Trójcy, przegrał kolejną turę prawyborów, ale ostatecznie zdobył nominację Demokratów. Później zwolennicy Obamy wymusili na Wrighcie zrzeczenie się kierowania Kościołem Trójcy w Chicago.
Konserwatywne dziecko sześćdziesięcioósmaków
Rodzina Obamy przypomina wielu komentatorom rodzinę Kennedy’ego. Ona sam już trafił na obrazy amerykańskich współczesnych malarzy, jego żona Michelle (rocznik 1964) stała się gwiazdą pism ilustrowanych, nazwiskiem z listy najlepiej ubierających się amerykańskich kobiet magazynu "Vanity Fair". A córeczki Obamy to prawdziwy polityczny klejnot: śliczne, pracowite i zdyscyplinowane. Były obecne wraz z ojcem na setkach politycznych wieców i z 200-procentową nadwyżką zasłużyły na swojego czarnego szczeniaka, który wraz z nimi pojawi się w Białym Domu i też stał się medialną gwiazdą, szczególnie od kiedy ugryzł jednego z przymilających się do niego białych dziennikarzy.
Może Michelle Obama jest od Jackie Kennedy nieco brzydsza, ale jest kobietą nowych czasów, kobietą pracującą, twardą. Urodziła się w czarnym getcie na południu Chicago, z ojca robotnika chicagowskich wodociągów i matki sekretarki. Rodzice umieli jednak zadbać o wykształcenie dzieci. Brat Michelle studiował na uniwersytecie stanowym w Oregonie, gdzie został zawodnikiem miejscowej drużyny koszykówki. Michelle poszła wyżej, ukończyła prawo w Princeton i na Harwardzie, a później wróciła do Chicago, gdzie została wziętym adwokatem w kancelarii pracującej dla władz miasta i dla Uniwersytetu. Właśnie wtedy poznała Obamę. Zanim jeszcze ambitny polityk zobaczył w niej idealną partnerkę, ona sama zdążyła już dokonać tego, co niemożliwe.
Życie rodzinne Obamy różni się jednak czymś istotnym od życia rodzinnego nie tylko Kennedy’ego, ale także wielu konserwatywnych polityków republikańskich, którzy z rodziny uczynili polityczne i ideologiczne narzędzie. Rodzina Obamy jest prawdziwa. Prezydent-elekt nie ma za sobą rozwodu, żadnego "epizodu obyczajowego", łajdaczenia się po domach publicznych amerykańskiego Południa, z którego wielu czołowym liderom rewolucji konserwatywnej w Ameryce pozwoliły się wydobyć dopiero "nowe narodziny w Chrystusie".
To dziecko rewolucji obyczajowej lat 60., syn liberalnej hipiski mającej wyjątkową słabość do kolorowych studentów z Afryki i Azji, ukształtowany w toksycznym otoczeniu liberałów z Partii Demokratycznej, zdołał nie tylko założyć rodzinę, ale nawet ją utrzymać - i to mimo pokus senatorskiego życia w Waszyngtonie, którym nie oparło się wielu konserwatystów pogrążonych przez hetero- i homoseksualne afery.
Można nawet powiedzieć, że w najważniejszych obyczajowych deklaracjach Obamy z jego kampanii - o "kompletnej rodzinie, która powinna się składać z matki i ojca", o "katastrofie, jaką jest wychowywanie się większości czarnych dzieci bez ojca" czy wreszcie na temat "gejów, którzy powinni mieć pełne obywatelskie prawa, ale których stylu życia ja jednak nie podzielam, bo inaczej podpowiada mi Bóg" - poza perfekcyjnie wymierzoną w centrum polityczną pragmatyką widać cień autentyczności, obyczajowy konserwatyzm dziecka lat sześćdziesiątych, które nie musiało już się z niczego wyzwalać i właśnie dlatego samo zaczęło ustalać na własną rękę, w życiu osobistym, granice tej absolutnej wolności. Jest tu zabawna analogia do Michela Houellebecqa, który także jest dzieckiem hipisowskiej pary, także wychowywali go specyficznie konserwatywni dziadkowie (tyle że we Francji nie oznaczało to pary WASP-ów, ale babcię będącą zwolenniczką po gomułkowsku purytańskiej obyczajowo Francuskiej Partii Komunistycznej).
Prywatny konserwatyzm w granicach liberalnego prawa
Oczywiście Obama łączy osobiste odrzucenie ideologii free love z akceptacją dla praw i wolności obyczajowych liberalnej Ameryki. Od początku politycznej kariery podzielał poglądy mainstreamu Demokratów co do nienaruszalności precedensowego orzeczenia Sądu Najwyższego w sprawie Roe versus Wade, po której - już trzydzieści lat temu - przerywanie ciąży przez cały jej okres stało się w USA elementem swobód obywatelskich gwarantowanych przez konstytucję. W ten sposób Ameryka, ulubiona zastępcza ojczyzna polskiej prawicy, stała się w kwestii przerywania ciąży krajem najbardziej radykalnego rozwiązania liberalnego. Pozbawionego ograniczeń, jakie na aborcję nakłada nawet ustawodawstwo Francji czy Belgii. Nie zmieniło tego nawet 30 lat rządów rewolucji konserwatywnej, mimo że neokoni - jedni szczerze, inni z politycznego wyrachowania - właśnie z symbolicznej walki o przywrócenia zakazu ciąży uczynili narzędzie politycznej mobilizacji.
Dopiero w tym kontekście warto analizować stanowisko aborcyjne Obamy. Jako młody działacz Demokratów, ale już reprezentant partii w stanowym Senacie, głosował przeciwko zgłaszanemu parokrotnie przez Republikanów z Illinois prawu mającemu wprowadzić ochronę konstytucyjną dla tzw. "częściowo urodzonych dzieci, które przeżyły zabieg aborcji". Nazwany przez republikańskiego konkurenta w walce o miejsce w Senacie "dzieciobójcą", Obama nie odpowiedział ideologią pro-choice bliską radykałom z jego partii. Fakt, że zamknęło by mu to drogę do wyborców centrum, ale był też w jego odpowiedzi, później na różne sposoby powtarzanej na wszystkich etapach jego politycznej kariery, pewien autentyzm, szczera próba wyrwania się w małpiego cyrku amerykańskiej wojny kulturowej, chęć zdefiniowania innych priorytetów.
W przeprowadzonej w 2004 roku debacie z republikańskim kontrkandydatem do Senatu Alanem Keysem Obama używa do obrony swojego stanowiska w sprawie aborcji - powtórzmy mainstreamowego w USA nie tylko wśród Demokratów, skoro rozumowanie Obamy poparło także dwóch mianowanych przez Republikanów sędziów Sądu Najwyższego - prawniczego pragmatyzmu, niektórzy mogliby powiedzieć faryzeizmu. Obama odrzuca inicjatywę Republikanów, ponieważ "życie narodzonego dziecka jest już chronione przez amerykańską konstytucję, a poprawka Republikanów służy wyłącznie do przyszłego zakwestionowania orzeczenia Sądu Najwyższego w sprawie Roe v. Wade". Trochę tak jak propozycja zmiany konstytucji autorstwa Marka Jurka umożliwiłaby zakwestionowanie ustawy regulującej aborcję w Polsce, chociaż sam ówczesny marszałek Sejmu odpowiedzi na pytanie o konsekwencje prawne nowelizacji konstytucji wyraźnie unikał. Ale dalej Obama, już bardziej emocjonalnie, tłumaczy, że tematyki aborcyjnej stara się unikać, ponieważ: "na wszystkich spotkaniach w IIinois wyborcy pytali mnie o miejsca pracy, o ubezpieczenia zdrowotne, o ulgi podatkowe, a nie o aborcję...".
Po latach dojdą do tego inne deklaracje Obamy: że "osoby rozsądne są po obu stronach amerykańskiego sporu o aborcję, ale niestety nie mają tam siły wystarczającej, żeby można było wypracować jakiś kompromis", albo że "aborcja nie jest obojętna etycznie". W 2007 roku kolejna deklaracja niezaangażowania. W głosowaniu nad zgłoszoną przez Republikanów ustawą zakazującą rządowi federalnemu wsparcia finansowego dla organizacji non-profit akceptujących przerywanie ciąży, senator ze stanu Illinois Barack Obama w ogóle nie weźmie udziału.
Wszystko to sprawiło, że podczas wojny Baracka Obamy z Hillary Clinton amerykańskie organizacje pro-choice stawiały konsekwentnie na panią senator z Nowego Jorku, choć Obama konsekwentnie powtarzał, że mimo wszystkich swoich wątpliwości wobec aborcji będzie jako prezydent bronił rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego w sprawie Roe v. Wade.
Jak widzimy - czy to z racji politycznego pragmatyzmu Obamy, czy też jego realnie centrowych poglądów - jesteśmy daleko od "zwycięstwa cywilizacji śmierci", czy też wybrania na prezydenta USA człowieka, który cieszy się z tego, iż "lewaccy lekarze miażdżą metalowymi szczypcami główki dzieci" - jak to ostatnio mogliśmy czytać w polskiej prasie. Wojna kulturowa w Ameryce weszła w fazę subtelniejszą niż spory między posłanką Senyszyn a marszałkiem Jurkiem. Warto to zauważyć, warto wyciągnąć z tego wnioski, chyba że jesteśmy specyficzną odmianą politycznych masochistów, którzy do szczęścia potrzebują poczucia niewoli i ucisku ideologicznego, i których z depresji ratuje wyłącznie obraz okładającego ich batem wielkiego, barczystego czarnucha o lewackich poglądach. Barack Obama do tej fantazji polskich neokonów nie pasuje zupełnie.
Polityczny terminator
Choć trzeba przyznać, że dla politycznych konkurentów Obama bywa przeciwnikiem bardzo niebezpiecznym: do bólu pragmatycznym, morderczo sprawnym, emocjonalnie opanowanym i monstrualnie pracowitym. Kiedy chce kogoś zlikwidować, nie bulgoce na jego temat bezsilnie: "ja pana wykończę, mam pana na swojej liście", tylko zleca załatwienie sprawy swoim bardzo sprawnym ludziom od politycznej mokrej roboty. Na kilka dni przed dniem wyborów, w przełomowym momencie kampanii, sztab Obamy po prostu usunął z kampanijnego samolotu korespondentów trzech ostatnich amerykańskich gazet, które nie tylko, że jeszcze "mesjasza" nie poparły - jak to już wówczas uczyniła większość ważnych amerykańskich tytułów - ale prowadziły ostrą kampanię negatywną, z motywami islamskich i terrorystycznych powiązań, czy właśnie "miażdżenia główek dzieci metalowymi szczypcami". Korespondentów "Washington Timesa", "New York Post" i gazety z Dallas zastąpiło trzech kolejnych dziennikarzy z zakochanych w Obamie chicagowskich gazet. Podczas gdy sam Obama promiennie się uśmiechał, przedpole kampanii czyścił, tak jak wcześniej oczyścił dla niego Chicago, Rahm Emanuel. Świeżo nominowany szef gabinetu Obamy, o którym jeden z bliskich doradców Ronalda Reagana powiedział teraz szczerze na FOX News: "za posiadanie u siebie takiego skór...syna każdy republikański prezydent oddałby królestwo".
Jeśli dodać do tego pomysł Obamy, żeby to republikański sekretarz obrony wyprowadzał amerykańskich żołnierzy z Iraku, a paru innych Republikanów osłaniało go w pierwszym okresie prezydentury, mamy kompletny portret bezwzględnego politycznego pragmatyka. To tak, jakby Tusk wziął sobie nie tylko Sikorskiego, ale jeszcze dwóch innych Sikorskich i Gosiewskiego na dokładkę, żeby czyścili mu ministerstwa z ludzi PiS-u i poszerzali elektorat na prawo.
Warto mieć władzę
Dlaczego tak zachwycam się determinacją Obamy i Demokratów w dążeniu do przejęcia pełnego pakietu władzy w Waszyngtonie, porównywalnego do tego, jaki mieli Republikanie w apogeum rewolucji konserwatywnej? Bo przyjechałem tutaj z Polski, z kraju bez władzy. Gdzie przez dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości premierzy nie mogli rządzić bo przeszkadzali im prezydenci, prezydenci nie mogli rządzić bo przeszkadzali im premierzy, a jak już raz trafiła się para prezydent i premier połączona więzami krwi, to im z kolei nie pozwalały rządzić media i opozycja. Gdyby wygrał McCain, Ameryka pozostałaby bez politycznego przywództwa. Miałaby słabego prezydenta z podzielonym i nielojalnym wobec niego zapleczem partyjnym, zwalczanego przez zdeterminowaną demokratyczną większość w Senacie i Izbie Reprezentantów. To nie byłaby żadna nowa odsłona rewolucji konserwatywnej, ale jej ciągnąca się przez cztery lata dekadencja połączona z paraliżem władzy w Ameryce nurkującej właśnie w gospodarczy kryzys. Wraz ze zdecydowanym zwycięstwem Obamy Demokraci zyskują silny mandat do rządzenia i wszystkie instrumenty władzy.
Za cztery lata Obama i Demokraci zostaną rozliczeni z tego, co zrobili ze swoim przywództwem. To jest chyba lepsza demokratyczna procedura niż załatwianie jedynej silnej partii za pomocą Afery Rywina, wykańczanie innej rządzącej partii za pomocą rozpowszechnianych w Polsce i za granicą oskarżeń o "prawie Putinizm", a wreszcie uniemożliwianie dzisiaj jakichkolwiek - fakt, że dosyć nieśmiałych - prób rządzenia Polską przez prezydenta pozostającego w dyspozycji partii, która przegrała wybory.
Tą refleksją kończę moją ostatnią już korespondencję z Ameryki. W Nowym Jorku jest ciepło, poza tym w porządku, a ja po raz ostatni pozdrawiam wszystkich czytelników DZIENNIKA z Manhattanu. Zaraz spakuję walizki i odlecę do Polski, analizować politykę Tuska, "Kaczorów" (osobne pozdrowienia dla Jerzego Pilcha) i Napieralskiego...