Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy powinien się odbywać 31 grudnia. A w każdym razie jego internetowa część, bo dla dobroczynności online to najlepszy termin. Z badań międzynarodowej firmy analityczno-informatycznej Convio wynika, że tego dnia 13 razy częściej niż zwykle wspieramy akcje charytatywne w internecie, wydając na to 22,5 razy więcej pieniędzy. Prawdopodobne jest więc, że za kilka lat WOŚP będzie się promowała w sieci jakieś dwa tygodnie wcześniej niż w telewizji.

Reklama

Około 400 tysięcy Polaków zaczyna dzień od kliknięcia w pajacyka - w ciągu 2009 r. liczba kliknięć przekroczyła 50 milionów i była dwukrotnie większa niż dwa lata temu. Polska Akcja Humanitarna ufundowała dzięki temu ponad milion obiadów dla najuboższych dzieci. Pieniądze (5 groszy od kliknięcia, nie więcej niż raz dziennie) pochodzą od sponsorów, których reklama wyświetla się za każdym razem, gdy klikniemy w pajacyka.

Sukces Pajacyka skłonił inne polskie fundacje do stworzenia podobnych stron. Fundacja Rozwoju Kardiochirurgii zbiera więc pieniądze na budowę sztucznego serca (PolskieSerce.pl), Towarzystwo Pomocy im. W. Brata Alberta - na chleb dla ubogich (Okruszek.org.pl), Akademia Walki z Rakiem sadzi wirtualne żonkile, z których dochód idzie na pomoc osobom z nowotworami (SadzimyNadzieję.pl), a Habitat między innymi dzięki klikaczowi buduje domy dla potrzebujących rodzin (Habitat.pl). Na świecie takich stron - wzorowanych na powstałej w 1999 roku The Hunger Site - są setki.

- Cieszą się popularnością wśród internautów, bo to specyficzny rodzaj dobroczynności. Nic nie kosztuje, na szlachetny cel wydaje się nie swoje pieniądze, ale cudze - zauważa Tomasz Łysakowski, medioznawca, w rozmowie z DGP. - W USA sytuacja jest inna. Tam mnóstwo osób oprócz wchodzenia na strony typu "click-to-donate" (kliknij, by wesprzeć) angażuje się w dobroczynność o wiele głębiej: są wolontariuszami, przeznaczają na cele charytatywne więcej pieniędzy. U nas wciąż panuje przekonanie, że opiekę nad ludźmi w potrzebie już wystarczająco finansujemy z podatków - dodaje Łysakowski.

- Ilość pieniędzy zebranych przez klikanie w pajacyka zwiększa się z roku na rok i stanowi około kilkunastu procent datków. Większość to pomoc od firm i osób prywatnych - ripostuje Dominika Rypa z Polskiej Akcji Humanitarnej, koordynatorka programu "Pajacyk".

Wsparcie w zamian za rozrywkę

Ale nawet o to minimum uwagi coraz trudniej. - Internet sprawił, że już nikt nie szuka na własną rękę fundacji, na którą chciałby dać pieniądze. Teraz wszystko chcemy mieć podane na talerzu, a organizacje dobroczynne biją się o potencjalnych darczyńców metodami, które znamy ze świata komercji i reklamy - mówi DGP Konrad Maj, psycholog społeczny ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. Coraz częściej stawia się na zapewnienie potencjalnemu darczyńcy choć minimum rozrywki. - Mogąc łączyć przyjemne z pożytecznym, ludzie chętniej angażują się w pomoc. Jednak za kilka, kilkanaście lat może to spowodować, że przestaniemy wspierać te inicjatywy, które po prostu robią coś dobrego, bo przegrają w walce o naszą uwagę z tymi, które dużo wysiłku poświęcą na promocję - podkreśla Maj.

Czytaj dalej...

Reklama



Pracownicy Światowego Programu Żywnościowego (WFP), największej organizacji humanitarno-żywnościowej działającej pod egidą ONZ, stwierdzili, że ludzie, którzy zabijają nudę, grając w pasjansa, mogą spożytkować ten czas w sposób bardziej konstruktywny, a przy okazji popracować nad swoim angielskim. Wymyślili więc grę Free Rice. To quiz, w którym za każdy dobrze wskazany synonim danego słowa dostaje się 10 ziarenek ryżu. Gdy odpowie się źle, nic się nie traci, a jedynie przechodzi na niższy poziom. - We Free Rice można grać tak długo, jak się chce, a zgromadzone wirtualne miseczki ryżu to całkiem realne jedzenie dla głodujących w najbiedniejszych regionach świata. W ten sposób spędza się miło czas, a przy okazji robi coś dobrego - zachwala Natasha Scripture z WFP w rozmowie z DGP. Gracze Free Rice każdego dnia karmią kilkaset tysięcy osób.

Tylko czy zabawa, dzięki której wydaje się pieniądze innych, to jeszcze dobroczynność? - Nie będziemy tworzyć specjalnej gry tylko po to, by zapewnić rozrywkę internautom, ale nie wykluczamy czegoś, co jednocześnie sprawi im przyjemność i zwróci uwagę na problemy, którymi się zajmujemy. Przecież pomaganie innym to nie cierpiętnictwo - podkreśla Dominika Rypa z PAH.

Złoty środek między internetową dobroczynnością z osobistym zaangażowaniem a rozrywką znalazła między innymi brytyjska organizacja Comic Relief zbierająca na opiekę psychologiczną nad najmłodszymi pacjentami. Zachęca internautów, by z okazji Dnia Czerwonego Nosa (ich corocznej sztandarowej akcji, podobnej do WOŚP) zadeklarowali się na stronie internetowej, co zabawnego zrobią, jeśli wirtualni darczyńcy (głównie ich znajomi) zbiorą określoną kwotę na rzecz organizacji. Można więc obiecać na przykład, że za 15 czy 20 funtów ogoli się głowę, ostrzyże się trawniki w fantazyjne wzory wszystkim sąsiadom na ulicy czy urządzi się bal przebierańców.

Pomaganie za pośrednictwem internetu ma dwie podstawowe zalety. Pierwsza to łatwość w przekazaniu środków. Możliwość złożenia datku za pomocą przelewu, karty kredytowej czy w systemie PayPal oferują już nie tylko największe organizacje dobroczynne. Coraz częściej adres strony internetowej podają księża w ogłoszeniach duszpasterskich, a wizytówki ze stroną WWW wręczają uliczni kwestujący. Drugą zaletą jest przejrzystość. Na większości stron internetowych możemy wybrać, co konkretnie chcemy sponsorować, a potem śledzić, ile pieniędzy zebrano. Polskie akcje charytatywne zbiera serwis SięPomaga.pl. Promuje on prawie setkę inicjatyw charytatywnych - od małych lokalnych fundacji po WOŚP. Wchodząc na stronę, widzimy, na co obecnie potrzebne są pieniądze (wózek inwalidzki, bezdomne koty, operacja onkologiczna, budowa szkoły w Kolumbii), ile dana akcja już ma środków, a ilu jeszcze potrzebuje.

Śledzisz i decydujesz

Na fali rosnącej popularności dobroczynności internetowej wyrastają też serwisy promujące wspieranie drobnej przedsiębiorczości, głównie w krajach rozwijających się, przez system mikropożyczek. Największy z nich, Kiva.org, pomógł już prawie 300 tysiącom osób (ponad 80 procent to kobiety) z 51 krajów, a łączna kwota pożyczek udzielonych w ciągu ostatnich czterech lat to ponad 100 milionów dolarów (prawie połowa tej kwoty przypada na ostatni rok). Zasada jest prosta. Wybierasz z listy osobę, której chcesz pomóc - możesz sobie wybrać płeć, kraj pochodzenia lub rodzaj biznesu. Od razu widzisz, ile dana osoba zebrała, a ile potrzebuje - ty możesz pożyczyć minimum 25 dolarów.

Gdy za 6 lub 12 miesięcy pożyczka zostanie zwrócona (98 procent pieniędzy zwracanych jest w terminie), możesz zabrać pieniądze (dobroczynność polega na tym, że nie dostajesz odsetek) lub pożyczyć na inny cel. W kolejce na pomoc czeka obecnie między innymi Ugandyjka Monica Adiru, która z grupą koleżanek chce założyć mały targ żywnościowy (potrzebuje 900 dolarów, zebrała już 97 procent kwoty), czy Enhbaatar Bilegbaatar, mleczarz z Mongolii, który na rozwój swojego interesu potrzebuje 1175 dolarów, a ma dopiero jedną trzecią tej kwoty.

Każdy biznesplan analizowany jest przez lokalnych partnerów Kivy. Minusem tego jest duży procent odsetek, jakie płaci biznesmen zaciągający pożyczkę - średnio 24 procent w skali roku. - Z punktu widzenia nas, mieszkańców krajów rozwiniętych, to sporo. Jednak zwróćmy uwagę, że w krajach biednych o pożyczkę niezwykle trudno, a jeśli już takiemu drobnemu przedsiębiorcy uda się ją uzyskać, oprocentowanie wynosi nawet 70 procent - mówi DGP Fiona Ramsay z Kivy.

Jeszcze kilka lat temu w działalność dobroczynną trzeba się było naprawdę zaangażować. Teraz nie trzeba nawet wychodzić z domu, a pomocy potrzebującym udziela się wręcz mimochodem. Oczywiście osobom, które z niej korzystają, jest obojętne, jak bardzo się staraliśmy, by ich wspomóc. Jednak, jak podkreśla psycholog Konrad Maj, z czasem może zabraknąć podstawowego czynnika, który sprawia, że chcemy dzielić się z potrzebującymi: empatii. Ona bierze się przede wszystkim z bezpośredniego kontaktu.