Anna Monkos: Czy postawiła sobie pani za cel zlikwidowanie domów dziecka?
Iwona Guzowska*; Tak. Domy dziecka to zło konieczne. Dzieci wychowują się tam bez miłości, poczucia własnej wartości i stabilizacji. Ale sędziego, który miesiącami odwleka decyzję w sprawie oddania dziecka do adopcji, wcale to nie interesuje. I później też nie będzie się zastanawiać, czy to dziecko poradzi sobie w dorosłym życiu. A statystyki wyraźnie mówią, że nie radzi sobie między 30 a nawet 70 proc. wychowanków sierocińców. Ja podchodzę do tej sprawy bardzo osobiście, bo mieszkałam w domu dziecka.

Reklama

Jak długo?
Tylko cztery miesiące, bo moi biologiczni rodzice od razu zrzekli się praw do mnie. Prawdopodobnie dlatego, że urodziłam się bardzo chora i pierwsze tygodnie życia spędziłam w szpitalu. Później bardzo szybko zostałam adoptowana, jeszcze jako niemowlę. Mój brat nie miał tyle szczęścia, spędził w domu dziecka trzy lata. Jego rodzina była dysfunkcyjna, a mimo to sędzia potrzebował tych kilku lat, żeby zdecydować o odebraniu matce i ojcu praw rodzicielskich.

Więc jego rodzice nie zrzekli się praw rodzicielskich?
Odebrano im je. I dzięki Bogu. Pamiętam ten dzień, kiedy pojawił się u nas w domu. Miałam wtedy pięć lat, tata przyszedł po mnie do przedszkola i powiedział, że mój brat już jest. Biegłam zachwycona, żeby go zobaczyć. Ale jak go zobaczyłam, zrobiło mi się bardzo smutno. Miał tylko trzy lata, a już silnie rozwiniętą chorobę sierocą. Wszystkiego się bał, miał też różne dolegliwości bólowe, których źródło - jak się później okazało - tkwiło w psychice. Widać było, że wychowywał się w sierocińcu, nie potrafił nawet sam jeść chleba, bo nikt go tego nie nauczył. W polskich domach dziecka na piętnaścioro dzieci przypada jeden opiekun. Na Zachodzie zdarza się, że każde dziecko ma swojego opiekuna.

Dlaczego już jako dorosła osoba odwiedza pani domy dziecka?
Zaczęłam to robić, kiedy przyszły pierwsze sukcesy sportowe. Chciałam pokazać tym dzieciakom, że można w życiu coś osiągnąć. Że można być "znajdą", a mimo to realizować swoje marzenia. Te wizyty sprawiają mi wiele radości, ale też wzruszeń i smutku. Gdy wychodzę z takich placówek, zawsze się czuję psychicznie potłuczona.

Reklama

czytaj dalej



Jak wyglądają domy dziecka?
Wszystkie mają taki charakterystyczny zapach. To jest zapach samotności, trochę biedy. Okropny. Ubrania tych dzieci nigdy nie pachną tak jak ubrania wyprane w zwykłym domu. Jest wspólna stołówka. To są takie wieczne kolonie, tyle że bardzo smutne. Są w Polsce domy dziecka, zwłaszcza te małe, które mają fajnych dyrektorów. I oni próbują stworzyć dzieciom warunki, które jak najbardziej będa przypominały domowe. W takich domach są 2-3- osobowe pokoje, dzieci mają swoje biurka, mają kuchnie, na których uczą się gotować. Jest nawet pralka, gdzie dzieci mogą włożyć swoje rzeczy i uprać. Ale znacznie więcej jest molochów zarządzanych tak jak 40 lat temu, gdzie dzieci są hodowane jak zwierzątka. Stosuje się wobec nich przemoc, maltretuje psychicznie.

Reklama

Co najbardziej utkwiło pani w pamięci z tych wszystkich wizyt w sierocińcach?
Zawsze najsmutniejszy jest widok najmłodszych dzieci, które jeszcze nie rozumieją, co się z nimi dzieje a rozpaczliwie potrzebują kochać i być kochane. Gdy gość wychodzi z sierocińca, wyciągają do niego ręce i płaczą. Starsze dzieci zazwyczaj są już po przejściach. Niektóre są bardzo otwarte i chcą o sobie opowiadać, inne zamykają się w sobie. Ale wszystkie, nawet te starsze dzieci, bardzo chętnie się przytulają. Mają w sobie nieprawdopodobny głód ciepła drugiego człowieka. Potrzebują miłości i akceptacji.

Jak pani dowiedziała się, że została adoptowana?
Powiedziały mi o tym dzieci na podwórku. Z płaczem pobiegłam do domu. Miałam wtedy pięć lat.

Czy ta informacja miała jakiś wpływ na pani życie?
Oczywiście. Miałam poczucie, że zostałam odrzucona przez biologicznych rodziców. Wtedy pojawiają się takie myśli: co ja musiałam zrobić jako maleńka istota, żeby mnie nie chcieć? Żeby mnie odrzucić? Tak jest. Ale na pewno łatwiej jest sobie radzić z takimi myślami, gdy się ma przy sobie bliskie osoby, rodzinę, niż kiedy się wychowuje w domu dziecka.

Zawsze ciepło mówi pani o adopcyjnych rodzicach, ale równocześnie przyznaje, że nie zawsze było łatwo. Choćby dlatego, że ojciec pił.
To prawda.Tata miał problem z alkoholem, mama cierpiała na syndrom ofiary i nie potrafiła zareagować. Bywało nawet tak, że musieliśmy wszyscy uciekać z domu. Ale sąsiedzi i nauczyciele wiedzieli przecież, co się dzieje. Gdyby ktoś pomógł mamie, zaoferował ojcu terapię, wszystko wyglądałoby inaczej. Ale bez względu na te wszystkie problemy zawsze miałam świadomość, że rodzice bardzo mnie kochali. Dali mi mnóstwo ciepła i zawsze powtarzali, że jestem wyjątkowa.

Iwona Guzowska* posłanka PO, wielokrotna mistrzyni Świata i Europy w kick-boxingu i boksie