PAULINA NOWOSIELSKA: Władimir Putin nie przekazał polskiemu premierowi w Katyniu tzw. listy białoruskiej. Liczył pan, że stanie się inaczej?
ROMAN MARCHWICKI*: Tak, miałem nadzieję odnaleźć na liście nazwisko swojego ojca. Byłem świadkiem, gdy NKWD aresztowało go w Grodnie w 1939 r.

Reklama

Skąd pewność, że ojciec znajduje się na liście?
Już po 1989 r. pisałem na Białoruś, prosiłem, by powiedzieli cokolwiek o ojcu. Oni na to, że takiego człowieka nigdy nie mieli. Ale ja mam dowód: zdjęcie zrobione na początku 1940 r. w więzieniu w Grodnie. Trafiło do mnie tuż po zakończeniu wojny. Ale wtedy niebezpiecznie było się przyznawać, że ma się w rodzinie zaginionego wojskowego.

Pamięta pan ojca?
Jestem z rocznika 1924. Miałem więc ojca przez 15 lat swojego życia. Nazywał się Michał Marchwicki, był podoficerem zawodowym, starszym ogniomistrzem. To ostatni stopień wojskowy w artylerii. Służył w 29. pułku artylerii lekkiej, w składzie 29. dywizji piechoty. Ojciec założył w Grodnie rodzinę, pobudował nad Niemnem dom drewniany. Stoi tam do dziś. Rodzice mieli wobec mnie wielkie plany. Do gimnazjum poszedłem, miałem iść na księdza.

Wszystko prysło we wrześniu 1939 roku?
Pamiętam to poczucie zagrożenia. Przemówienia Józefa Becka z Sejmu, o tych guzikach, co nawet jednego odstąpić nie możemy, słuchaliśmy w ciszy przez radio całą rodziną. W Grodnie stało dużo wojska. A potem nagle ruszyły mobilizacje. Ojciec wyjeżdża na Zachód, gdzieś pod Częstochowę. Nie zdążyliśmy się pożegnać, bo już Niemcy z samolotów centrum miasta bombardowali. Przed wyjazdem ostrzegał nas przed atakiem gazowym, dlatego matka pilnowała, żebyśmy chodzili z opaskami gotowymi do założenia na twarz.

Kampania wrześniowa szybko odarła ludzi ze złudzeń?
Mojego ojca szczególnie szybko. Jego pułk został rozbity. Ludzie się rozproszyli. Wielu, w tym i on, postanowiło przebijać się z powrotem, do rodzin. Rosjanie wkraczali do Grodna 20 września. Siedzieliśmy w ziemnej kryjówce, by przeczekać początek. Ja, głupi, miałem na grzbiecie mundur gimnazjalisty, a oddziały radzieckie były wyczulone na takie stroje. Matka ledwo mnie odratowała. I na te nowe warunki wrócił ojciec. Po tygodniu, może dwóch zaczęły się masowe aresztowania wojskowych.
Matka postanowiła, że ojciec ucieknie w rodzinne strony, w Lubelskie. Mówiła: nikt cię tam nie zna, pod okupacją niemiecką będzie ci nieco lżej. Ojciec niechętnie się z nami rozstawał, ale w końcu pojechał. Wtedy na linii Warszawa - Białystok - Ostrowia Mazowiecka ciągnęła się tymczasowa granica sowiecko-niemiecka. Ruch tam był chaotyczny. Z Warszawy ludzie uciekali na Wschód, handlarze dostarczali żywność. Słowem, ludzki kocioł. Ale na drugi czy trzeci dzień ojciec był z powrotem. Nie wiem, co się stało. Chyba był śledzony. Jak stał, tak poszedł od razu na kolej, do pracy. I chwilę potem został aresztowany.

Kiedy widział pan ojca po raz ostatni?
W listopadzie 1939 r. Mama potem miała z nim jeszcze kontakt, do więzienia przemycała mu nawet papierosy. Wiem, że jeszcze w Boże Narodzenie ojciec był w Grodnie. Ale potem nastała wiosna 1940 r.

Pamięta pan jakąś szczególną datę?
Nigdy nie zapomnę 13 kwietnia tamtego roku. Przyszli po nas w nocy. Samochód ciężarowy z radziecką obstawą zajechał na podwórko. Krzyknęli, że mamy się zabierać. No to zabraliśmy, co się da. I wywieźli nas na stację kolejową. Takich jak my, z tobołami na plecach i ze strachem w oczach, była cała masa. Potem dowiedzieliśmy się, że to same rodziny aresztowanych oficerów. Gromady dzieci, pędraków na rękach u matek, obok staruszki. Najpierw ludzie szeptali, że wywożą nas do Niemiec, bo się okupanci dogadali. Ale potem załadowali nas do okratowanych wagonów, po 36 osób do każdego, i pociąg ruszył na Wschód. Zatrzymał się dopiero 3 maja. W Kazachstanie.

Reklama

czytaj dalej >>>



Myślał pan, co z ojcem?
Wtedy każdy miał nadzieję, że w więzieniu będzie ojcu lepiej niż gdzieś na zsyłce i że jeszcze się spotkamy. Dzieliło nas kilka tysięcy kilometrów. Kuzyn, który został w Grodnie, mówił potem, że w połowie kwietnia do więzienia chodzić już zakazano. Nadzieję straciłem w 1943 r., gdy ludzie zaczęli mówić o Katyniu. Wtedy z młodszym bratem szykowaliśmy się iść z Kazachstanu do Andersa, ale zrozumiałem, że jak ojca już nie ma, to teraz ja muszę dbać o rodzinę. Ktoś musi na jedzenie dla nich zapracować, a wtedy w kopalni złota pracowałem. Ciężko było. No i stało się: brat poszedł, ja zawróciłem.
Nikt nie przypuszczał, że za chwilę nastąpi zerwanie stosunków dyplomatycznych. Że nasz rząd londyński potwierdził, iż mordu w Katyniu dokonali Sowieci. W maju 1943 r. powołano mnie do nowego berlingowskiego wojska. Trafiłem do I dywizji kościuszkowskiej. I tam już nie mówiliśmy o Katyniu. Takie to były czasy: mój brat u Andersa przechodził przez Monte Cassino. A ja w armii Berlinga.

Kiedy postanowił pan dowiedzieć się czegoś więcej o losach ojca?
Ojciec urodził się w 1898 r., więc i tak od dawna już by nie żył. Poza tym w rozkazie Jeżowa stało wyraźnie, że likwidowani mieli być wszyscy aresztowani na Białorusi. Ale ojciec gdzieś musiał zostać pochowany. Zacząłem po przemianach, po 1989 r., oficjalną drogą szukać śladów. Wysłałem na Białoruś, do Grodna pisma. Miałem kilka pytań: czy moi najbliżsi byli mieszkańcami Grodna? Czy zostaliśmy 13 kwietnia wywiezieni? Prosiłem w końcu o potwierdzenie, że ojciec został aresztowany. Ta korespondencja trwa do dziś. Dołączyłem do niej kopię tego zdjęcia z grodzieńskiego więzienia. Zdjęcia, które zdaniem białoruskich władz nie miało prawa powstać.

Jak trafiło w pana ręce?
Po powrocie do Grodna w 1945 r. matka spotyka starą znajomą, która do niej mówi: Marchwicka, masz, to chyba twój ślubny. I wyciąga z kieszeni zdjęcie ojca. Gdy w 1941 r. Niemcy zdobywali miasto, Sowieci wycofywali się w popłochu. I zostawili całą dokumentację. Ludzie weszli do więzienia, zaczęli grzebać. Ojciec na tym zdjęciu jest już zabiedzony, ogolony na więzienną modłę.

Jaką dostał pan odpowiedź z Białorusi?
Najpierw dowiedziałem się, że archiwum grodzieńskie nie rozporządza żadnymi danymi w mojej sprawie. O ojcu ani słowa. Nie dawałem za wygraną. Jeszcze w zeszłym roku pisali mi, że o aresztowaniu i dalszych losach Michała Marchwickiego nie wiedzą nic. Ale potem zaszła zmiana. Ostatnia odpowiedź z 19 października 2009 r.: potwierdzenie, że moja rodzina została represjonowana i trafiła do Pietropawłowskiej Obłasti. Znalazły się też dokumenty potwierdzające, że przed wojną mieszkaliśmy w Grodnie.

A coś o ojcu?
Nic. Nowe władze nie wiedzą ciągle, jak reagować, czy wydać listę białoruską.

Co by panu dało ujawnienie tej listy?
Dziś mówi się, że ludzie tacy jak mój ojciec mogli zostać pogrzebani pod Mińskiem, w Kuropatach. Inni twierdzą, że utłukli ich gdzieś indziej. Ale ja chcę wiedzieć dokładnie, bo z całej rodziny żyję już tylko ja.

*Roman Marchwicki, syn zawodowego podoficera aresztowanego przez NKWD w Grodnie w 1939 r.

p

W historii relacji polsko-sowieckich wciąż pozostają wydarzenia, które nie przebiły się do szerszej świadomości Polaków. Są też fakty, których nie mogą do końca ustalić nawet najbardziej wnikliwi badacze, bo nie mają dostępu do części źródeł historycznych. I nie chodzi tylko o tak zwaną listę białoruską.

czytaj dalej >>>



Nieskończona lista białych plam

Chyba najpilniejszą białą plamą domagającą się wydobycia z ludzkiej nieświadomości - ze względu na skalę ofiar - pozostaje zbrodnia sowiecka dokonana w latach 1936-1938 na Polakach mieszkających w Związku Sowieckim. Ponieważ byli oni obywatelami tego państwa, rzeź tę władze dawnego ZSRR, a obecnie Federacji Rosyjskiej, traktowały jako sprawę wewnętrzną.

Dziś nie możemy zgodzić się na taką interpretację. Według sowieckich statystyk w latach 30. XX wieku na terenie ZSRR mieszkało około 700 tys. Polaków. I jednym tylko dokumentem, tzw. polskim rozkazem numer 00485 z 11 sierpnia 1937 r., przesądzono o śmierci przez rozstrzelanie ponad 111 tys. osób z tej grupy.

Statystyczne porównywanie ludzkich tragedii ma bardzo ograniczoną wartość. Jednak należy przypomnieć, że skala tragicznych ofiar Katynia to 22 tys. osób. Oni także ginęli na podstawie jednego rozkazu - z 5 marca 1940 r. Tymczasem łącznie w "operacji polskiej" NKWD z lat 1936-1938 zamordowano nie mniej niż 150 tys. naszych rodaków.

Pod rozkazem podpisał się ówczesny szef NKWD Nikołaj Jeżow. Stalin był z nim cały czas w kontakcie i zalecał nasilenie represji. Znany jest chociażby telegram wzywający, by "oczyścić Związek Sowiecki z polskiego szpiegowskiego brudu". Chodziło praktycznie o fizyczne zlikwidowanie wszystkich dorosłych mężczyzn narodowości polskiej.

Wśród ofiar znaleźli się głównie chłopi, zazwyczaj przesiedlani z wiejskiej części tak zwanej zachodniej Białorusi sowieckiej i z zachodniej Ukrainy. Była też 50-tysięczna diaspora polska z Leningradu, której większość członków zginęła bezimiennie. Nie mieli swojej Anny Achmatowej, która w tym czasie unieśmiertelniła rosyjskie ofiary czystek z tegoż Leningradu w wielkim poemacie "Requiem".

Wbrew tezie premiera Putina totalitarny reżim sowiecki nie uderzał ślepo i po równo we wszystkie grupy etniczne czy religijne.

Jak obliczył profesor Terry Martin z Uniwersytetu Harvarda, w czasie tzw. wielkiej czystki z lat 1936-1938 prawdopodobieństwo, że Polak w ZSRR zostanie rozstrzelany było 31 razy większe niż w przypadku przeciętnego mieszkańca państwa Stalina.

czytaj dalej >>>



Proces likwidacji polskości

Cóż, takich białych plam jest więcej. Wciąż niedokładnie zbadana pozostaje skala prześladowań Polaków na Kresach Wschodnich po 1939 r. i po 1944 r., kiedy ponownie na ten teren wkroczyła Armia Czerwona. To było przedsięwzięcie na gigantyczną skalę.

Poza fizyczną eksterminacją były też wywózki i przesiedlenia. Na Wschód, do Kazachstanu, na Syberię. A po 1944 r. - także wysiedlenia resztek Polaków do przesuniętej na zachód Polski komunistycznej.

Według różnych szacunków na obszarze zajętej przez Związek Sowiecki II Rzeczypospolitej mieszkało w 1939 r. od 4 do 6 mln Polaków. Po 1956 r., bo aż do wtedy trwał proces likwidacji polskości, zostało ich nie więcej niż 700-800 tys.

Zamordowanych, rozstrzelanych czy zmarłych w wyniku nieludzkiego traktowania szacuje się, że było między 100 a 500 tys.

Co Rosja powinna nam oddać

Za mało wciąż znamy dokumentów, by precyzyjnie oszacować ogrom antypolskiego terroru.

Strona rosyjska przekonuje dziś, że większość dokumentów dotyczących relacji polsko-sowieckich do nas już dotarła. Rzeczywiście, ogromna większość archiwaliów w sprawie Katynia po 1991 r. została nam udostępniona.

Premier Putin na konferencji prasowej po spotkaniu w Katyniu sugerował, że Polacy powinni przestać się upominać o dalsze. Nie ma racji. Rosja powinna zwrócić setki tysięcy najcenniejszych polskich dokumentów zagrabionych po 17 września 1939 r. To archiwa m.in. kancelarii Sejmu, rządu, Legionów Piłsudskiego, PPS, a nawet kancelarii prymasa Polski. Ten skarb archiwów II RP, wcielony w ostatnich latach jako łup wojenny do Rosyjskiego Archiwum Wojskowego, to wielka czarna plama w stosunkach rosyjsko-polskich. Zwrot tego skarbu to byłby dopiero rzetelny dowód na dobre intencje urzędowej strony rosyjskiej w stosunkach z Polską. To byłby dopiero czytelny symbol przełomu.