Renisława Fusiarz ze Świnoujścia ma w życiu cel: ćwiczy, żeby dojść na grób męża Mieczysława bez wspierania się na kulach. Jest mu to winna. Mówił jej przecież we śnie: Ty musisz żyć, musisz chodzić.

Marek Mendyk z Mieszkowic (jego syn był kierowcą autobusu) chce udowodnić, że Paweł w niczym nie zawinił. Zamierza złożyć przeciwko przewoźnikowi pozew o odszkodowanie. "Jak dostanę pieniądze, znajdę w komputerze jakiegoś Pawła, który jest chory i pomogę mu" - zapewnia.

Reklama

Józef Mordas ze Stargardu Szczecińskiego oprawił w złoto mały medalik Matki Boskiej Płaczącej z La Salette i nosi go na szyi. Mówi, że to ona uratowała mu życie. "Ale może lepiej by było, gdybym ja umarł, a ocalał ktoś młodszy?" - zastanawia się, chowając twarz w dłoniach.

Szef Ewy Prunesti ze Stargardu nazywa ją czasem lekkoduchem. Dziewczyna odpowiada mu wtedy, że gdyby przeżył to, co ona, nie przejmowałby się takimi błahostkami, jak czyjeś spóźnienie czy niezamówiony towar. "To są sprawy, które zawsze można naprawić" - przekonuje.

Reklama

Ksiądz Łukasz Urbaniak, też ze Stargardu, unika mediów. Choć zgadza się na spotkanie, pozwala napisać od siebie tylko dwa zdania. "Oczekuję zaprzestania rozdrapywania ran, które i tak długo się goją. Powstają blizny, o których ludzie nie mają pojęcia, a próbują z zewnątrz dokonać ich kosmetyki".

Ocalone chwile

22 lipca polscy pielgrzymi opuszczali sanktuarium w La Salette. Poranna msza, śniadanie i w drogę. W autokarze robili jeszcze zdjęcia zapierających dech w piersiach widoków Alp, wysyłali SMS-y do bliskich. Halina Urban ze Stargardu, która przeżyła wypadek, napisała do męża i siostry: "Zjechaliśmy ze szczytu w La Salette, sanktuarium Płaczącej Madonny. Dalej jedziemy do Grenoble, na wieczór dojedziemy do Altoetting, mamy do pokonania 900 km. Buziaczki". Jej mąż do dziś trzyma tego SMS-a w swojej komórce.

Reklama

Dziesięć minut po tym, jak Halina Urban wysłała tę wiadomość, pielgrzymi usłyszeli rozpaczliwy krzyk kierowcy: "Trzymajcie się, nie mam hamulców!". Potem był już tylko huk, krzyki ludzi, płomienie. Ci, którzy przeżyli, zapamiętali jeszcze karetki zabierające rannych i ratowników wynoszących zwłoki w plastikowych workach.

Dwa miesiące później dostali to, co ocalało z wypadku. Halinie Urban i księdzu Łukaszowi przysłano karty aparatów fotograficznych. Pani Halina wywołała 300 zdjęć z całej pielgrzymki. Ostatnie zrobione kilkanaście minut przed wypadkiem przez szybę autobusu. Góry, las, a w dole rzeka, nad którą potem się rozbili. Na innych słynne sanktuaria - Barcelona, Fatima, La Salette. Modlitwa i wygłupy w autokarze. Uratowani patrzą na zdjęcia zupełnie inaczej. "Raz, dwa, trzy, cztery... Osiem osób z tego zdjęcia zginęło. A tu ja z księdzem Przemkiem, on nie żyje. To Ewunia, też nie żyje" - wylicza jeden z nich.

Po co ten pomnik?

Józef Mordas spędza teraz całe dnie w klubie żeglarsko-bilardowym nad jeziorem Miedwie. Właśnie trwa turniej, ale pan Józef, który po wypadku utyka na jedną nogę, siada z dala od hałasu. "Najbardziej lubię, jak zostaję tu sam" - 64-letni mężczyzna smutnieje. "Czasami myślę, że wolałbym tam zginąć razem z innymi" - mówi poważnie. We francuskim szpitalu spędził tylko jeden dzień. Wypadł z autokaru, siła uderzenia wryła go w mokrą ziemię nad rzeką. Był cały we krwi i błocie. "Ale powiedziałem francuskim ratownikom, że mogę poczekać, żeby innych brali najpierw" - mówi. Wrócił do domu rządowym samolotem dzień po wypadku.

Dziś ma być na uroczystościach w Grenoble. Chce jeszcze raz zobaczyć to urwisko. Nie podoba mu się tylko, że na miejscu wypadku stanie pomnik za 66 tys. zł. "Jak dla mnie wystarczyłby zwykły pamiątkowy kamień" - mówi. Denerwuje się, gdy pytam o pieniądze. "Ludzie myślą, że my się wzbogaciliśmy na tej tragedii. A mnie oprócz odszkodowania, które przecież każdy dostaje, pokryto koszt leczenia w Grenoble, Caritas zafundował mnie i mojej żonie tygodniowy wyjazd do ośrodka księży Chrystusowców, dostałem też od nich 1 tys. zł zapomogi" - wylicza skrupulatnie.

Dwie obrączki

Emerytowana nauczycielka Renisława Fusiarz nosi na palcu dwie obrączki - swoją i męża. Ta druga przyszła razem z innymi rzeczami ocalałymi z tragedii. "Ja nadal jestem mężatką" - podkreśla. Kobieta uczy się chodzić. Najpierw był wózek inwalidzki, potem balkonik, dwie kule. Teraz została jeszcze tylko jedna. Renisława Fusiarz miała spalony cały lewy bok ciała, potrzaskaną nogę. Z opowiadań innych uczestników wycieczki wie tylko, że z płonącego autokaru wyciągnęli ją ratownicy.

Przez ponad miesiąc była sztucznie utrzymywana w śpiączce. "Tylko bardzo proszę napisać podziękowania. Dla wszystkich lekarzy, którzy się nami zajmowali, wolontariuszy, psychologów, dla wszystkich, którzy nam w jakikolwiek sposób pomogli" -prosi kilkakrotnie. Dziś nie chce korzystać z pomocy psychologa. "Człowiek musi sobie poradzić z tym sam" - uważa. Jak twierdzi, przechodzi teraz okres buntu. Dlaczego musiała zostać w cierpieniu sama? Dlaczego mąż musiał odejść?

Nie pamięta wypadku i dlatego leci dziś do Grenoble. Cały czas zastanawia się, jak zginął mąż. Czy to była szybka śmierć?

Przeprosiny babci

Marek Mendyk dwa miesiące po wypadku dostał telefon komórkowy syna Pawła, który w chwili katastrofy prowadził autobus z pielgrzymami. Mendyk do dziś nie może sobie wybaczyć, że dzień przed wypadkiem nie zadzwonił do syna. W nocy nagle pękła gruba, szklana popielnica, jaką trzymał w kuchni. "Zawsze jak coś się w domu stało, dzwoniłem do syna. A wtedy nie" - pochyla głowę.

Marek Mendyk po tragedii rozstał się z żoną, jakoś się im nie układało. Teraz chce udowodnić wszystkim, że jego Paweł nie jest winien wypadku. "W prokuraturze już powiedziałem, że to pracodawca łamał przepisy" - podnosi głos. Rozmowę przerywa pani Zdzisława, babcia kierowcy. "Tu po wypadku tylu ludzi przyjeżdżało, dziennikarze, psycholodzy. Ale do mnie nikt nie przyszedł. A ja przecież jego babcią jestem" - mówi cichutko. Potem przypomina pogrzeb wnuka. "Przyjechały dwie dziewczyny, które były na tej pielgrzymce. Jedna z nogą w gipsie, druga w kołnierzu ortopedycznym. Podeszłam do nich, płakałam. Mówiłam, że jeśli mój wnuczek w czymkolwiek zawinił, to przepraszam. Ale one powiedziały, że to nie jego wina" - wspomina teraz.

Mendykowie nie lecą do Grenoble. Rocznicę katastrofy wolą spędzić w Mieszkowicach, na grobie Pawła.

Lęk przed autobusami

Ewa Prunesti, 25-latka ze Stargardu Szczecińskiego, stara się przełamać lęk przed autobusami. Dlatego do pracy dojeżdża komunikacją miejską. "Ale do białego, takiego jak tamten, jeszcze bym nie wsiadła" - mówi. Ewa doznała w wypadku urazu kręgosłupa, miała złamany kciuk i poranione plecy, bo wypadając z autokaru, wylądowała na drucie kolczastym.

Wielu ludzi zapamiętało z telewizyjnych relacji dziewczynę w gorsecie na szyi. "Po wypadku jakaś obca kobieta rozpoznała mnie w lodziarni, podeszła i zasypała gradem pytań. Byłam zaszokowana jej bezceremonialnością" - opowiada teraz. Ale dodaje zaraz, że po tragedii zgubiła swoją dawną paraliżującą nieśmiałość. "Teraz wiem, że nawet jak ktoś na mnie krzywo spojrzy, to żadnej krzywdy nie jest w stanie mi zrobić" - mówi.

Do Grenoble jedzie, bo - jak mówi - musi zobaczyć jeszcze raz to miejsce.

Jeszcze jeden pomnik

Dom Władysława Korzeniaka ze Świnoujścia. Na komodzie mnóstwo zdjęć oprawionych w ramki. W środku dwa największe portrety: córki i wnuczki. Władysław do dziś nie może zapomnieć dotyku zaspanej jeszcze wnuczki Ewuni, kiedy przytuliła się do niego na pożegnanie przed wyjazdem na pielgrzymkę. Z wypadku ocaleli tylko jego zięć i wnuk.

Po tragedii zmieniło się wszystko. Korzeniak zrezygnował z prowadzenia biura prawnego, bo nie może znieść ludzi, którzy kłócą się o majątki, udziały w firmach. Został prezesem Stowarzyszenia Pamięci Ofiar Katastrofy Grenoble 2007. Teraz, przed rocznicą, codziennie odbierał telefony od dziennikarzy. Rozmawiał z samym prezydentem Kaczyńskim i prosił o załatwienie samolotu, który zawiezie krewnych ofiar i ocalałych do Grenoble. Dopiął swego. To miedzy innymi za jego sprawą na miejscu katastrofy zostanie dziś odsłonięty pomnik z nazwiskami wszystkich, którzy zginęli. Ale Korzeniak marzy o jeszcze jednym pomniku. – Chciałbym, żeby stowarzyszenie wybudowało ośrodek rehabilitacji dla ofiar wypadków. Mam już nawet upatrzone miejsce – mówi.

Nie dla mnie ten zgiełk

Właściwie każdy obwinia kogoś o tragedię pod Grenoble: jedni pilotkę, która chciała jechać właśnie tą feralną trasą, inni młodego kierowcę, jeszcze inni właściciela autokaru. Nie wszystkim podoba się oficjalna forma obchodów rocznicy. Nie wszyscy zgodzili się na rozmowę, bo wspomnienia są dla nich ciągle zbyt bolesne. Tak właśnie było w przypadku jednego z ocalonych, który zdecydował, że nie poleci do Grenoble. – Nie dla mnie ten zgiełk, telewizyjne kamery, ważne osobistości. Nie tak chcę to przeżywać – mówi.

Kiedy pytam, co będzie robił 22 lipca, bierze mój notes i sam kreśli długopisem jedno zdanie: „Jeden z uczestników, tych, którzy przeżyli, spędzi moment rocznicy w ciszy na modlitwie z dala od wszystkiego – na Jasnej Górze, dziękując Matce Bożej za ocalenie”.