Po fiasku tego szczytu (opisujemy go dziś w "Europie") Maciej Nowicki postanowił dokładnie rozpoznać nastroje lewicy. Odwiedził główne jej postaci, rozmawiał z Chantal Mouffe, z Ernesto Laclauem, z Jacques’em Ranciere’em, z Danielem Bensaidem.

Dziś publikujemy dwie pierwsze rozmowy: z Mouffe i Laclauem. Wnioski z lektury będą dla lewicy przygnębiające. Kryzys ujawnił słabość nie tyle kapitalizmu, co jego przeciwników. A przecież tak długo na ten moment czekali, tak długo skarżyli się na neoliberalną hegemonię, na głupotę socjaldemokratów i ich "trzeciej drogi" będącej jedynie inną nazwą dla kapitalistycznej ścieżki. Doczekali się wreszcie czegoś, o czym nawet Marks nie mógłby marzyć: Madoff, legenda kapitalizmu, został wyprowadzony z firmy w kajdanach, druga legenda, Greenspan, przyznał się do kolosalnych błędów. W momencie wymarzonym do przeprowadzenia kontrataku lewicowe szuflady okazały się puste.

Reklama

Choć przez tyle lat neoliberalizm był wrogiem numer jeden, lewica nie wyszła poza gniewną retorykę, zbytnio wierzyła w siłę rynku, żeby przygotować kontrprojekt. Więc w chwili, gdy świat jest gotowy rozmawiać o nowych rozwiązaniach, lewica nie ma nic do powiedzenia. Nie ma żadnego pomysłu na alternatywny system, nie ma nawet sugestii co do korekt. Mówi to, co dla wszystkich jest już jasne – że operacje finansowe muszą być poddane międzynarodowej kontroli. Ale ten postulat został spełniony, w czwartek na szczycie G20 podjęto decyzję.

Nasi rozmówcy otwarcie przyznają się do bezradności. Większość marksowskich kategorii odrzucili, nie pasowały do dzisiejszych realiów, w których nie ma proletariatu ani walki klasowej, w której nikt nie wierzy w teorię malejącej stopy zysku, ów tajemniczy mechanizm mający obalić kapitalizm. Lewica nauczyła się myśleć bez Marksa, jednak bez niego stała się ślepa. Pozostała jej generalna intuicja, że wytworzone dobra nie są sprawiedliwie dzielone. Jednak bez szerszej teorii, bez wykazania możliwości alternatywy, ta intuicja jest naiwną skargą na niedoskonałość świata.

Zachodnia lewica po wojnie przeżyła wiele klęsk i upokorzeń. Najpierw były bolesne demaskacje realnego komunizmu: referat Chruszczowa, publikacja "Archipelagu Gułag" i bunt robotniczej "Solidarności". Potem kapitalistyczna Ameryka obaliła komunistyczną Rosję. Po drodze skruszyły się filary lewicowego świata - przestały być istotne związki zawodowe, wypaliła się rewolucja obyczajowa, feminizm się zaszył w akademickiej niszy. Lewicowość od kilku dekad dowiaduje się, że wszystko, co ma ważnego do powiedzenia, jest albo nieprawdziwe, albo da się wyrazić w centrowych kategoriach liberalnych.

To paradoks, że kiedy dziś po raz pierwszy wiatr powiał w żagle lewicy, ta bezradnie abdykuje. Wrażenie jest nieodparte: sama lewica nie wierzy w trafność swojej diagnozy, nie wierzy w kompromitację kapitalizmu. Na naszych oczach dzieje się coś naprawdę ciekawego - w chwili swojej ewidentnej słabości kapitalizm jeszcze bardziej triumfuje. Choć to on jest źródłem choroby, zarazem postrzegany jest przez wszystkich jako jedyne lekarstwo. Propagandowo i politycznie jest to gigantyczny sukces kapitalizmu. Zwłaszcza że dokonuje się z taką naturalnością - po prostu cała ludzkość zgodnie wierzy, że jedynie kapitalizm może uratować jej domy i portfele. Nawet interwencje narodowych rządów postrzegane są nie jako wygrana polityki nad rynkiem, ale jako przysługa, którą polityka musi rynkowi wyświadczyć.

Jeśli ten kryzys zakończy się względnie szybko, kapitalizm będzie bogiem. A lewica będzie musiała szukać sobie innych obszarów do uprawiania polityki.