Aleksandra Kaniewska: Skąd pomysł na tak morderczy maraton? 2 tysiące kilometrów, cztery kraje. Wszystko w dwa tygodnie. To duże wyzwanie.
Krzysztof Jarzębski*: Wymyśliłem ten maraton, bo jestem sportowcem, a w sporcie nie istnieje się bez sponsorów. Trzeba więc pokonywać kolejne rekordy i robić więcej, niż wydaje się możliwe.

Reklama

Jest pan chyba najsławniejszym niepełnosprawnym sportowcem w Polsce. Nie tak dawno przemierzył pan trasę Łódź-Warszawa w jeden dzień.
Media mnie lubią, to prawda. Ale tak to jest, że na markę trzeba sobie zapracować. Kiedyś trenowałem koszykówkę na wózku, ale tam wynik zależy od całej drużyny. A ja bardzo chciałem dużo osiągnąć. Pięć lat temu przestawiłem się więc na maraton na wózku. Taki już mam sportowy charakter, lubię zdrową rywalizację.

Jak przygotowywał się pan do polsko-angielskiego wyczynu?
Trenowałem tak jak zwykle. Ja mam taką sportową rutynę, której nie odpuszczam nawet w niedziele i święta. Na dzień dobry robię 20 kilometrów na wózku, później kilka godzin ćwiczę na siłowni i wieczorem znów 20-kilometrowy maraton. W sumie trenuję około sześciu godzin dziennie.

Czyli jest pan sportowcem na pełen etat.
Można tak powiedzieć. W sporcie profesjonalnym nie ma zmiłuj. Zresztą ja to uwielbiam. Wyścigi to moja pasja.

Jak się jechało tym razem?
To długa trasa, ponad 2 tys. kilometrów, więc trzeba było dobrze rozłożyć siły. Pogodę miałem nieco kapryśną - w dwa tygodnie zaliczyłem wszystkie pory roku. Był deszcz, grad i słońce. Najciężej było jechać przez tereny górskie, ale taką wybraliśmy trasę. Polska, Czechy, Luksemburg, Francja, Belgia i znów Francja. A stamtąd promem do Anglii. Nie było możliwości zrobić tego inaczej, sprawdzałem. Nie wpuszczono by mnie na wózku do tunelu.

Jak reagowali spotkani po drodze ludzie?
Otwierali oczy ze zdumienia i łapali się za głowę. Czesi, Francuzi, a tym bardziej Polacy nie mogli uwierzyć, że tak daleko jedziemy.

Podróżowaliście mniej uczęszczanymi trasami?
Staraliśmy się wybierać trasy boczne, znacznie nadrabiając drogi. Ale jak trzeba, jechało się i autostradą. Zdarzyło mi się nawet złamać przepisy drogowe. Jeżdżenie dużymi drogami bywa niebezpieczne. Muszę czasem zejść z wózka i poczekać, aż nawał samochodów przejedzie.

Reklama

Kolejny wyczyn już za panem, co dalej?
Koniec z pokazówkami. Teraz już tylko profesjonalne starty, na czas. Przygotowuję się do kilku maratonów, w Polsce i Europie oraz do londyńskiej olimpiady.

Jak podoba się panu Londyn?
To duże, kolorowe miasto, zwłaszcza jeśli spojrzeć na ludzi. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że w Londynie są Indie, Afryka i inne kraje. No i Polska też. Strasznie dużo tu Polaków, nawet policjantka na Trafalgar Square okazała się być Polką.

Jak to policjantka?
Nasz wjazd do centrum miasta wywołał trochę fermentu. Zaraz po wjeździe na plac Trafalgar Square, czyli metę maratonu, wpadliśmy w ręce fotografów i dziennikarzy. Zbiorowisko i aparaty - to zainteresowało policjantów. Kiedy zaczęliśmy tłumaczyć, skąd jesteśmy, szybko zawołali policjantkę z Polski. A ona wytłumaczyła nam, że w Londynie trzeba informować miasto o takich ekscesach. No ale wszystko dobrze się skończyło - gratulacjami.

Nie jest pan niepełnosprawny od zawsze, prawda?
Nogi straciłem w wyniku choroby nowotworowej. Wszystko zaczęło się w 1991 roku. Potem były operacje, miałem cykle chemioterapii i radioterapii. To wtedy pomyślałem, że się nie poddam. Zacząłem trenować ewolucje na wózku już w szpitalu.

Co robił pan przed chorobą?
Też byłem sportowcem. Trenowałem dziesięciobój. Sport to całe moje życie.

Pewnie dzięki swojej kondycji lepiej daje pan radę polskim dziurawym drogom?
Jeśli chodzi o nawierzchnię dróg, to w trakcie maratonu zauważyłem jedną rzecz - wcale u nas w Polsce nie jest tak źle. Luksemburg czy Belgia - to dopiero tragedia. Dziura na dziurze. A jak sobie radzę w codziennym życiu? Łatwo nie jest, ale daję radę. Co mam innego robić? Już nie patrzę, że są schody, tylko po prostu na nie wchodzę. Zsiadam, podrzucam wózek do góry, a potem sam się wspinam. Przyzwyczaiłem się, że przeszkody często pokonuję na pupie. To dlatego codziennie muszę mieć czystą parę spodni. Nic trudnego.

Chyba po prostu nie lubi pan narzekać.
A nie lubię. Bo i po co? Przecież to nic nie zmieni. Po prostu biorę życie za rogi i idę dalej. Gdybym ciągle miał myśleć o sobie jak o niepełnosprawnym, zżymać się na przeszkody, to chyba bym zwariował. Ja po prostu w pewnym momencie zacząłem normalnie żyć.

Czego można panu życzyć?
Medalu na olimpiadzie i wielu wygranych na maratonach.

A poza sportem?
Mam przy sobie ukochaną kobietę. Realizuje swoją największą sportową pasję. Mogę spokojnie powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem.

*Krzysztof Jarzębski, 50-letni niepełnosprawny sportowiec z Pabianic, zawodnik klubu AZS Łódź. Maraton na wózku trenuje od pięciu lat. W kwietniu 2007 roku na zwykłym wózku inwalidzkim pokonał trasę z Warszawy do Łodzi. W lutym ubiegłego roku w 3 dni przejechał maraton z Łodzi do Zakopanego