Koniec 1970 roku to okres, na który przypadł finał realizacji kolejnego planu pięcioletniego - założeń nie zrealizowano, a jego przeprowadzenie pochłonęło ogromne środki. Państwo inwestowało, nie biorąc pod uwagę, że dochody do budżetu nie wystarczają na pokrycie wydatków. Przemysł był zacofany, a w produkcji nie kierowano się trzeźwą kalkulacją. Dodatkowo część towarów (np. węgiel) była eksportowana do ZSRR na bardzo niekorzystnych warunkach. Rolnictwo od dłuższego czasu stało w miejscu, choć trzeba przyznać, że niedoinwestowane drobne gospodarstwa i tak były wydajniejsze niż PGR-y. W konsekwencji na rynku brakowało produktów żywnościowych. Do tego dochodziła jeszcze błędna polityka cenowa, fatalny stan usług i kryzys budownictwa mieszkaniowego. Niesprawny system ekonomiczny wcześniej czy później musiał wywołać kryzys gospodarczy.

Reklama

W ostatnich miesiącach 1970 roku rozprzestrzeniała się pogłoska, że komuniści przygotowują wymianę pieniędzy, więc ludzie za wszelką cenę chcieli wydać wszystkie oszczędności. Każdy towar, przydatny czy też nie, natychmiast znajdował nabywcę. Aby przywrócić równowagę rynkową, władze wpadły na pomysł podwyższenia cen artykułów spożywczych i przemysłowych.

Decyzję o wprowadzeniu podwyżki rząd podjął w sobotę 12 grudnia 1970 roku, a oficjalnie ogłoszono ją społeczeństwu następnego dnia za pośrednictwem radia i telewizji. Peerelowska propaganda głosiła, że "regulacja cen" obejmie 46 grup artykułów, na przykład mięso i jego przetwory zdrożeją o około 18 procent, ryby - 11,7, mąka - 16, makaron - 15, węgiel - 10, cegły - 37 procent. Jednocześnie, zapewne w obawie przed falą protestów społecznych, władza obniżyła ceny na niektóre artykuły przemysłowe, m.in. telewizory, pralki, odkurzacze, różnego rodzaju tkaniny, dywany, chodniki i wyroby dziewiarskie. Obniżce miały podlegać także ceny naczyń blaszanych, gwoździ, łańcuchów i niektórych szklanek. Ta decyzja ekipy Gomułki przelała czarę goryczy. Społeczeństwo postanowiło głośno zaprotestować.

AKCJA POD REICHSTAGIEM

Rozpoczęło się strajkiem załogi Stoczni Gdańskiej w poniedziałkowy ranek 14 grudnia. Przed godziną 9 w okolicach siedziby dyrekcji zakładu zgromadziło się 3000 stoczniowców, domagających się kategorycznie odwołania podwyżki cen, regulacji systemu płac, w tym zasad naliczania premii, oraz zmian w rządzie. Uformowali pochód i śpiewając pieśni patriotyczne, m.in. "Rotę", "Boże, coś Polskę" oraz rewolucyjną "Międzynarodówkę", ruszyli pod gmach KW PZPR, zwany wówczas przez gdańszczan "Reichstagiem". Na ulicach dołączali do nich przechodnie, którzy chcieli zakomunikować władzy, że mają dosyć życia w biedzie i łamania ich podstawowych praw. Był to początek buntu o wyraźnych znamionach wolnościowego zrywu.

Robotniczemu marszowi ku wolności towarzyszyły przemówienia jego uczestników, skarżących się na złą organizację pracy, wyzysk i nędzę dnia codziennego. Wśród przemawiających znalazł się m.in. uczeń I Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku - Arkadiusz Rybicki. W krótkiej pełnej ekspresji wypowiedzi podkreślił, że głównym winowajcą problemów ludzi pracujących jest Związek Radziecki, który zniewolił Polskę i zgotował jej Katyń. Słuchacze zareagowali krótkimi oklaskami, ale i gwizdami połączonymi z okrzykami "prowokacja". Sytuacja ta bardzo wymownie pokazała, że na tym etapie buntu protestujący dali priorytet podstawowej hierarchii piramidy potrzeb Maslowa (jedzeniu), a nie wartościom wyższym.

Jak się wkrótce okazało, komuniści nie zamierzali rozmawiać z demonstrantami. Zignorowani robotnicy udali się więc w kierunku Wrzeszcza, by z gmachu telewizji regionalnej nadać komunikat obwieszczający całej Polsce, że Gdańsk walczy o prawa robotników. Po tym, jak delegacja stoczniowców nie została wpuszczona do budynku, manifestujący wrócili przed Komitet Wojewódzki partii i rozpoczęli szturm. Brutalna interwencja milicji, która użyła m.in. pałek i gazu łzawiącego, pociągnęła za sobą pierwsze aresztowania i ofiary. Następnego dnia strajk rozszerzył się na kolejne zakłady na Wybrzeżu, w tym Stocznię Gdyńską, Port Północny i Gdańską Stocznię Remontową. Powstał międzyzakładowy komitet strajkowy. Stoczniowcy żądali uwolnienia aresztowanych, a oprócz wysuniętych wcześniej postulatów domagali się także wolności słowa i religii oraz zmian w rządzie. Kiedy władze odmówiły rozmów, doszło do ponownych walk z milicją, a w konsekwencji do spalenia budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Stoczniowiec Roman Detleff - jeden z tysięcy zdobywających 15 grudnia 1970 roku gmach "czerwonego Reichstagu" - wspominał po latach: Kiedy przyszły słowa "Marsz, marsz Dąbrowski", tłum jak na komendę poszedł do przodu. I wtenczas ja sobie zdałem sprawę, jak mocne są słowa w hymnie narodowym. Proszę sobie wyobrazić, że tłum po tych pionowych ścianach Komitetu Wojewódzkiego PZPR drapał się do góry. Ja sobie zdawałem z tego sprawę, że jestem po stronie tej, która idzie i toruje jakąś drogę wolności.

Reklama

TYDZIEŃ REWOLTY… CZY POWSTANIA?

Po zdobyciu siedziby władz komunistycznych, około godziny 14, protestujący zaczęli się rozchodzić. W tym czasie w sali posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR odbywało się spotkanie ścisłego kierownictwa partyjno-rządowego. Zebrani debatowali nad sytuacją zaistniałą w Trójmieście. Gomułka przekonał wówczas towarzyszy, wśród których znajdował się m.in. premier Józef Cyrankiewicz, przewodniczący Rady Państwa Marian Spychalski, a także minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski, o natychmiastowej potrzebie użycia broni.

Zdobycie siedziby władz PZPR okazało się jedynym czytelnym sukcesem stoczniowców w ich nierównej walce z komunistami. Następnego dnia, 16 grudnia, przed bramą numer 2 stoczni wojsko i milicja otworzyły ogień. Od strzałów zginęły dwie osoby, a 11 zostało rannych. Dzień wcześniej w rejonie Dworca Głównego zastrzelono młodego kierowcę poruszającego się oznakowanym samochodem służby zdrowia. Był nim 26-letni Waldemar Rebinin. Ciało zabitego manifestanci zanieśli do pobliskiej kwiaciarni i obłożyli kwiatami. Łączny bilans ofiar strajku w Gdańsku w ciągu trzech dni to 10 zabitych i setki rannych. Walkę z protestującymi prowadziły trzy ośrodki dyspozycyjne: wiceministra obrony narodowej generała Grzegorza Korczyńskiego, Zenona Kliszki i generała Franciszka Szlachcica. Brak współdziałania między nimi, w tym zwłaszcza wyraźne różnice stanowisk pomiędzy wicepremierem Stanisławem Kociołkiem a Kliszką, zwolennikiem siłowego stłumienia buntu, doprowadziły 17 grudnia do masakry w Gdyni.

ODWET ZA ZBUNTOWANY GDAŃSK

Zanim jednak doszło do wydarzeń gdyńskich, które pociągnęły za sobą śmierć 18 osób, miejscowi komuniści podpisali z protestującymi układ, w którym zgodzili się na szerokie ustępstwa (dostosowanie pensji do zapowiadanych podwyżek, zrównanie płac robotników i pracowników umysłowych, podwyższenie wynagrodzenia dla gorzej zarabiających kobiet). Przetrwał on wprawdzie tylko kilka godzin, ale był pierwszym tego typu aktem zawartym pomiędzy robotnikami a rządem przed porozumieniami sierpniowymi w 1980 roku.

"Krwawy kat Trójmiasta", jak nazwał wicepremiera Kociołka autor "Ballady o Janku Wiśniewskim" Krzysztof Dowgiałło, 16 grudnia wezwał pracowników Stoczni Gdyńskiej do powrotu do pracy. Następnego ranka ci, którzy odpowiedzieli na apel, zostali przywitani strzałami milicji i wojska. W wyniku walk ulicznych, jakie się wówczas wywiązały, zastrzelono m.in. Zbigniewa Godlewskiego, 18-letniego mieszkańca Elbląga, który po ukończeniu szkoły zawodowej podjął pracę w Zarządzie Portu Gdynia. Jego ciało położono na drzwiach i przeniesiono ulicą Świętojańską przed gmach władz miejskich. Scena ta została udokumentowana fotograficznie przez mieszkańca Gdyni Edmunda Peplińskiego i stała się najbardziej rozpoznawalnym dowodem wydarzeń grudniowych. Godlewski to wspomniany "Janek Wiśniewski" z bardzo popularnej w latach komunizmu ballady Dowgiałły śpiewanej po domach. Należy podkreślić, że żaden inny uczestnik protestu przeciwko władzom PRL-u nie został uczczony w podobnej pieśni.

W dniu, w którym w Gdańsku podpalono "czerwony Reichstag", rozpoczęły się strajki i demonstracje uliczne w Elblągu. Następnego dnia objęły Słupsk, a 17 grudnia Szczecin. Większość historyków zajmujących się genezą i przebiegiem protestów społecznych w PRL-u nie poświęca specjalnej uwagi wydarzeniom w Elblągu czy Słupsku. W powszechnej świadomości istnieje natomiast Szczecin. To tu 17 grudnia 1970 roku protestujący splądrowali, a następnie spalili siedzibę miejscowych komunistów. W Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego powstał dobrze zorganizowany komitet strajkowy, nazwany przez niektórych znawców przedmiotu "republiką szczecińską". Antoni Dudek i Zdzisław Zblewski w książce "Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu" podkreślają, że w Szczecinie postulowano przede wszystkim zniesienie przywilejów należnych członkom aparatu władzy, czyli komunistycznej nomenklatury. Dobitnie wyrażało to hasło "Precz z zapleśniałą elitą władzy", nawiązujące do sytuacji w XIX-wiecznej Rosji, w której obowiązywała zasada: to nie car jest zły (czyli system), tylko urzędnicy.

ZAPOMNIJCIE O GRUDNIU

Między 14 a 21 grudnia 1970 roku, w celu pacyfikacji masowych strajków, które objęły trzy główne miasta portowe Gdańsk, Gdynię, Szczecin (krótkotrwałe protesty miały miejsce również w Warszawie, Wrocławiu, Białymstoku i Nysie), komuniści użyli 61 tysięcy żołnierzy, 1700 czołgów, 1750 transporterów opancerzonych, 8700 samochodów, 108 samolotów i śmigłowców, 40 jednostek marynarki wojennej, 100 tysięcy ton amunicji i sprzętu oraz cały krajowy zapas środków chemicznych. Najdłużej, do 22 grudnia, trwały strajki w Szczecinie. W rezultacie kilkudniowych starć śmierć poniosła trudna do ustalenia liczba osób. Oficjalne doniesienia mówiły o 45 zabitych i 1164 rannych. Ofiary masakry grudniowej grzebano pośpiesznie pod osłoną nocy i czujnym okiem bezpieki. Tylko w grudniu 1970 roku w samym Gdańsku zatrzymano 2300 osób, z tego 1700 aresztowano. Do kartotek SB wpisano 3300 osób. Jeszcze dwa lata po strajku bezpieka kontrolowała czynnie około 200 osób związanych z wydarzeniami na Wybrzeżu.

Komunistom nie udało się całkowicie wymazać z pamięci społeczeństwa zbrodni, jakiej dokonali w grudniu 1970 roku. Wczesną wiosną 1971 roku rada zakładowa Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego wysłała list do szefa MSW i prokuratora generalnego z kategorycznym żądaniem zwolnienia osób więzionych za udział w proteście grudniowym. W tym samym mieście podczas oficjalnego pochodu 1 maja grupa robotników niosła transparent z napisem "Żądamy ukarania winnych zajść grudniowych" oraz biało-czerwone flagi przepasane kirem.

Stoczniowcy pielęgnowali pamięć o zamordowanych kolegach przez składanie kwiatów w miejscach ich kaźni, m.in. przed bramą główną numer 2 Stoczni Gdańskiej. Wysuwali także postulaty wmurowania tablicy pamiątkowej ku czci poległych. Kolejne obchody związane z rocznicą wydarzeń grudniowych stanowiły dla gdańskiej bezpieki w drugiej połowie lat 70. poważne wyzwanie. W dziewiątą rocznicę tragedii na wiec przybyło 3000 ludzi, podczas gdy dwa lata wcześniej ich liczebność była znikoma. Aby utrudnić uczestnikom obchodów dostęp do stoczni, władze podjęły nawet próbę przebudowy terenu wokół zakładu.

Reakcję Polaków na wydarzenia grudniowe dobitnie wyraża anonimowy list wysłany 17 grudnia do Polskiego Radia: Cały świat wstrząśnięty jest krwawymi wyczynami przeciwko mężczyznom, kobietom i dzieciom na ulicach Gdańska, Gdyni i Sopotu. […] Żołdactwo dało salwy w tłum bezbronnych głodnych ludzi. […] Hańba władcom w Warszawie. Niech te słowa anonimowego obywatela PRL-u będą podsumowaniem 45-letnich rządów polskich namiestników Kremla, wiernie służących idei komunizmu w Polsce.

MARKOWE ALKOHOLE ZAMIAST BENZYNY

Pierwsze próby podpalenia gmachu KW PZPR w Gdańsku odbyły się przy użyciu denaturatu. W dalszej kolejności użyto benzyny, którą ściągano z baków zatrzymywanych samochodów. Napełniano nią butelki po occie, a gdy ten się skończył, opróżniano butelki nawet z markowymi alkoholami. Działacz opozycji w okresie PRL-u Andrzej Gwiazda wspomina, że przy wylewaniu ich do rynsztoka natychmiast ustawiła się kolejka tych, którym nigdy nie było dane w PRL-u skosztować koniaku. Uzgodniono, że mogą wypić mały łyk, by poczuć smak, a resztę należy wypluć, żeby nikt nie miał wątpliwości, że było to na spróbowanie. We wrześniu 1999 roku Tomasz Wołek wspominał, że przygnębiające wrażenie wywarł na nim widok 100-150 pijanych stoczniowców, zataczających się po ulicy, często ze skradzionymi butelkami w rękach.

DEZINTEGRACJA, PRZEKUPSTWO I ZASTRASZANIE

Protest społeczeństwa Trójmiasta od początku obserwowała bezpieka, zbierając obszerną dokumentację fotograficzną. Do tajnych zadań esbeków ucharakteryzowanych na stoczniowców i zwykłych przechodniów należała też dezintegracja tłumu. Aby utrudnić liderom robotniczym panowanie nad demonstrującymi, mieli zachęcać ludzi do działań rabunkowych, by później skompromitować protest jako pasmo wandalizmu i chuligańskich ekscesów. Wśród strajkujących nasiliły się nastroje kapitulanckie, gdy bezpieka przystąpiła do inwigilacji, zastraszania i przekupstwa. Znaczną część tajnych współpracowników pozyskano spośród uczestników protestu. Często byli to ludzie wchodzący w skład komitetu strajkowego. Jak podają Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w książce "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii", współpracę z bezpieką podjęło w sumie 146 osób, w tym wówczas jeszcze mało znany Lech Wałęsa.

p