Akta szły do Niemiec z pominięciem Ministerstwa Sprawiedliwości. I to oryginały. A to jest niedopuszczalne! - twierdzi prezes IPN. Teraz prokuratura sprawdzi, kto podpisywał się pod decyzjami o wysyłce dokumentów. Grożą za to nawet trzy lata więzienia.

Sprawa sięga początku lat 60. Ścigająca ówcześnie zbrodnie hitlerowskie w Polsce Główna Komisja Badań Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (poprzedniczka pionu śledczego IPN) wysyłała do centrali ścigania zbrodni w Ludwigsburgu materiały z kilku tysięcy śledztw, dotyczące zbrodni niemieckich z lat wojny. W dokumentach były m.in.: protokoły przesłuchań świadków, akty zgonów, dane o sprawcach, zdjęcia, plany itp. I nikomu nie przyszło na myśl, żeby przynajmniej skserować papiery.

"Nasz Dziennik" napisał, że wśród odpowiedzialnych za nieprawidłowości są szefowie Głównej Komisji, w tym prof. Witold Kulesza. Ten zarzuty uważa za absurdalne i tłumaczy, że przekazywano oryginały, bo niemieccy adwokaci hitlerowskich zbrodniarzy torpedowali procesy, twierdząc, że kopie są niewiarygodne. Kulesza przekonuje, że zachowywano kopie przesyłanych dokumentów, ale IPN-owscy archiwiści nie mogą ich znaleźć.