Trzy lata temu strachu najadł się ówczesny premier Marek Belka. Kiedy samolot miał wystartować z lotniska w Pekinie, podczas rozruchu zauważono dym wydobywający się z silnika. Włączono instalację przeciwpożarową i przerwano procedurę startu. Okazało się, że rozszczelniło się urządzenie rozruchowe. Tylko cudem samolot nie spłonął.
Polska delegacja kontynuowała podróż do Wietnamu innym, wyczarterowanym od linii lotniczych Eastern China, samolotem. Zaraz potem MON zażądał wyjaśnień od rosyjskiego producenta samolotu Tu-154. Maszyna kilka miesięcy wcześniej przeszła przegląd w Moskwie.
Równo rok temu do katastrofy mogło dojść w samolocie wracającym z Afganistanu. Na jego pokładzie był wiceminister obrony Janusz Zemke. W czasie kołowania głębokiemu rozcięciu, o długości kilkunastu centymetrów, uległy trzy opony po lewej stronie podwozia, a czwarta została uszkodzona w wyniku tarcia. Gdyby tego nie zauważono, samolot nie miałby praktycznie żadnych szans na bezpieczne lądowanie.
Tu-154 to pasażerski samolot średniego zasięgu produkcji radzieckiej. Maszyny te zostały już dawno wycofane z LOT-u i zastąpione bezpiecznymi boeingami. Rozpisany przetarg na nowe samoloty i śmigłowce dla rządu ciągnie się od kilku lat. Każda kolejna ekipa boi się po prostu wydać setki tysięcy dolarów, żeby nie podpaść podatnikom. Tymczasem z ośmiu odrzutowych Jak-40 latają cztery. Z siedmiu śmigłowców Mi-8 - tylko trzy. Części jaków w przyszłym roku skończy się resurs - czyli okres dozwolonego użytkowania, i tak już przedłużany. Pozostałym w 2007 r.
Podobnie jest ze śmigłowcami. Latanie tymi maszynami staje się coraz bardziej niebezpieczne. Doświadczył tego ówczesny premier Leszek Miller, który z katastrofy śmigłowca ledwo uszedł z życiem.