p
Paul Virilio*
Ostatni etap globalizacji
Poczucie zagrożenia, które w ostatniej dekadzie ogarnęło Miasto, wiąże się nie tylko z czynami uważanymi za "nieokrzesane", a godzącymi w mieszkańców. Wydaje się, że jest to przejaw nowego horyzontu oczekiwań, który zmienia się po raz trzeci - po "rewolucji" i "wojnie". Mam na myśli wyczekiwanie na wypadek integralny, ten wielki wypadek o nie tylko EKOLOGICZNYM charakterze, z którym oswoiliśmy się mentalnie przez ostatnie trzydziestolecie, ale także, i przede wszystkim, ESCHATOLOGICZNY - dotyczący świata zasklepionego w tym, co nazywa się "globalizacją", w owym ujednoliceniu całej planety, wyczekiwanym, ale i wzbudzającym obawy, o którym wciąż się rozprawia, jakby horyzont antropologiczny idei i ideałów nagle wydał się zamknięty i to zarówno poprzez WYKLUCZENIE geograficznego zamknięcia, jak poprzez nagłe nastanie czasów interaktywnej wymiany w skali całego świata.
Mamy dziś do czynienia z intensywnym wyczekiwaniem, a horrory w kinach i telewizji to nie tylko produkty hollywoodzkiej wyobraźni i przejaw chęci ciągłego straszenia widzów - jakby piekło znajdowało się w sercu świata. Nie, tu chodzi raczej o świeżo zrodzone poczucie, że zbliża się koniec świata, ale nie apokaliptyczny ani millenarystyczny, będący synonimem kresu historii, lecz prostszy koniec geograficzny - jakby owo społeczeństwo konsumpcyjne w końcu skonsumowało planetarną czasoprzestrzeń, a nowe społeczeństwo ery komunikacji jako godny następca dopełniało dzieła zniszczenia.
Podczas gdy niemal wszystkie dawne społeczeństwa były dotknięte AGORAFOBIĄ, zasklepione w sobie, żyjące w zamkniętych miastach, za potężnymi murami, społeczeństwa współczesne przejawiają raczej KLAUSTROFOBIĘ, jakby miasto otwarte naszych czasów w końcu osiągnęło stan bliski wykluczenia...
"Zakończenie jest granicą", brzmi drugi aksjomat Arystotelesa. Świat wyłączony ery globalizacji ekonomicznej i politycznej to rzeczywiście granica geopolityki narodów, więc paniczne poczucie zagrożenia populacji, podobnie jak potężne migracje podczas nadciągających przesunięć ludności między kontynentami to dowody na poparcie tego twierdzenia. Chociaż to tylko przestrogi, nasze demokracje powinny potraktować je poważnie, zanim tyrani przyszłości wykorzystają je dla własnych celów.
A zatem obok skażeń SUBSTANCJI (powietrza, wody, flory i fauny) na początku XXI wieku pojawiają się nagle skażenia ODLEGŁOŚCI i przerw, które stanowią o zagęszczeniu naszego codziennego życia - rzeczywistej przestrzeni aktywności człowieka, która zanika wobec interaktywności czasu rzeczywistego.
Szara ekologia skażenia UOGÓLNIONEGO uzupełnia "ekologię zieloną" skażeń NATURY, atakowanej przez środki chemiczne i inne produkty. Można by wspomnieć w tym kontekście o narodzinach dwóch nurtów myślowych, które cechuje komplementarność, a nie antagonizm. To SUBSTANCJALIZM (albo, jeśli ktoś woli, materializm) i AKCYDENTALIZM (albo spirytualizm). Łatwo odgadnąć, że ów pierwszy ruch polityczny Wypadku uogólnionego to partie zwane potocznie "zielonymi". Oczywiście nurt ten skupia się bardziej na skażeniach substancji niż na odległościach w czasie, które praktycznie niwelują przestrzeń i trwałość naszego środowiska lokalnego. A przecież środowisko naturalne człowieka to nie tylko materia, ale także obszar, nienaruszalne proporcje geograficzne. Proporcje te są równie istotne jak woda i powietrze, którym oddychamy, przynajmniej w opinii tych, którzy już obawiają się, że Wielkie Zamknięcie z XVII stulecia (leżące, zdaniem Michela Foucaulta, u źródeł rewolucji oświecenia), mogłoby się powtórzyć, tym razem jednak dotykając nie marginalnego obszaru azylów i więzień ancien régime'u, lecz całego świata. Stąd tak pilna potrzeba drugiego nurtu politycznego - nurtu Wypadku integralnego - który dopełniałby działania pierwszego. Mam na myśli partię ESCHATOLOGICZNĄ, istniejącą równolegle z EKOLOGICZNĄ, dziś już oficjalnie uznaną.
Jak tony niskie i wysokie w stereofonii, tak ów dwoisty nurt EKOPOLITYCZNY wytyczałby tak nieodzowne dla prawicy i lewicy naszych demokratycznych zgromadzeń ramy, bo jak się łatwo domyślić, klasyczna reprezentacja polityczna nie zdołałaby przetrwać dłuższego okresu, gdyby nie pojawiła się prawdziwie geopolityczna definicja ekologii, innymi słowy - nie mogłaby spełnić nie tylko "zasady odpowiedzialności", ale także "zasady ostrożności".
W takiej sytuacji kryzysu "demokracji reprezentatywnej" nie sposób uznać za przejściowy, ponieważ obywatel-telewidz nie może być rządzony tak jak wolny czytelnik czy słuchacz z XIX wieku - ich wizje świata były zdecydowanie odmienne. Właśnie ten fakt dostrzegli niektórzy ekolodzy, jak niemieccy Grünen, którzy starają się obecnie jak najtrafniej zinterpretować pojęcie globalizacji, zarówno gospodarczej, jak ekologicznej.
Cywilizowany świat powinien poważnie podejść do narastającego zagrożenia terroryzmem o katastroficznych rozmiarach", mówił George W. Bush 15 marca 2002 roku. Rzecz jasna, do zagrożeń należy odnosić się z powagą, ale nie z tragizmem, to bowiem oznaczałoby popadanie w nihilizm, przejście od euforii społeczeństwa konsumpcyjnego do znieczulicy społeczeństwa ludzi owładniętych poczuciem osamotnienia i bezsensu, o których Karl Kraus pisał w roku 1914: "Pogrążone w neurastenicznej nienawiści, wszystko staje się prawdą". Czy można nie dostrzec, jak bardzo osłabiona jest dzisiejsza gra polityczna, przeniknięta "nową ideą" tak zwanego szczęścia, nad którym unosi się cień rewolucji epoki oświecenia, ale także lat terroru? Jak nie zauważyć naszej bezsilności wobec wielkich zagrożeń, gwałtownych konfliktów, które rysują się na horyzoncie, a wobec których nasza hedonistyczna kultura pozostaje bezbronna?
Ekologia geopolityczna to także stawianie czoła nieprzewidywalnemu, tej Meduzie postępu technicznego, która wyniszcza świat. Część rządzących już teraz uważa, że gruntowna zmiana "ekonomii politycznej" niechybnie pociągnie za sobą światowy kryzys, który wzbudzi przerażenie i zmusi narody czy społeczeństwa do błyskawicznego tworzenia globalnej świadomości. (...) Wydaje się jednak, że zwolennicy takich poglądów zbyt łatwo zapomnieli, że strach jest złym doradcą. Dowodzą tego wszystkie dyktatury, poczynając od tych starożytnych. Wszyscy wiemy z doświadczenia, że od minionego stulecia dyktatury nie są "wypadkiem naturalnym", lecz powstają dzięki łańcuchowi poparcia, które nie w pełni się ujawnia, szczególnie zaś dzięki wspólnocie emocjonalnej. Któż nie pamięta powszechnego lęku o zachowanie przestrzeni życiowej rozbudzonego przez naturalistyczną ideologię nazizmu?
Teraz przywołajmy drobniejsze wydarzenie, które w szczególnie jaskrawy sposób ujawnia atmosferę niepokoju: od niedawna we Francji istnieje Narodowe Stowarzyszenie Ofiar Katastrof, które skupia około 60 towarzystw udzielających pomocy ofiarom wypadków, poczynając od powodzi w Abbeville, poprzez wypadki samochodowe, aż po eksplozję w Tuluzie.
Stowarzyszenie to jako jedyne prowadzi negocjacje z władzami publicznymi. Jest to już zarodek przyszłej partii eschatologicznej, a mamy powody sądzić, że może dojść nie tylko do koordynacji działań "związku ofiar", ale przede wszystkim partii "poszkodowanych w wypadkach", który to związek zastąpiłby zanikające partie wyzyskiwanych (czyli robotników), dawniej reprezentowanych przez socjalizm. Tym razem pełzająca ideologia nie opiera się na słusznym obowiązku ochrony ludności, lecz na "zasadzie ostrożności", bliskiej absurdalnego urojenia, że można ubezpieczyć się od wszelkiego ryzyka.
"Idea ochrony kusi i wypełnia życie", utrzymywał jeden z wielkich ludobójców XX wieku. Ale to paradoksalne stwierdzenie Adolfa Hitlera zmusza nas do cofnięcia się do tego, co leży u źródeł rozmaitych "horyzontów oczekiwań", jakie pojawiały się, zanim zrodził się horyzont związany z Wielkim Wypadkiem, którego symptomem jest dziś ekologia. Otóż wiek XVIII, a potem XIX znały trzy rodzaje oczekiwań, które następowały po sobie i zazębiały się, nie wzbudzając niczyjego oburzenia systematycznym podnoszeniem poprzeczki aż do - zdawałoby się - granic możliwości.
W XVIII stuleciu to rewolucja, a dokładniej rewolucje: francuska i amerykańska, wywołały znane nam pasmo wstrząsów politycznych, zakończone upadkiem Związku Radzieckiego u schyłku XX wieku. Do tych zdarzeń należy także zaliczyć nihilistyczną rewolucję nazizmu. Wspierane przez postęp techniki i nauki, te rewolucje polityczne pociągnęły za sobą rewolucje energetyczne i przemysłowe - jak w transporcie czy telekomunikacji (by ograniczyć się tylko do tych dwóch przykładów). Jak zresztą tłumaczył z całą powagą znawcy problemu Lenin: "Rewolucja to socjalizm plus elektryfikacja kraju".
Równolegle do tego pierwszego "horyzontu oczekiwań" wieku XIX, wiek XX miał wnieść swój wkład w tworzenie drugiego, wojennego, gdy w roku 1914 rozpętał się konflikt na skalę światową, który znów (po napoleońskiej epopei) przypomniał o absurdach geopolityki, a potem nadciągnęła kolejna burza: II wojna światowa, Wojna Totalna, podczas której zwrócono się przeciwko rodzajowi ludzkiemu w Auschwitz, a zarazem przeciwko środowisku, w którym człowiek żyje - w Hiroszimie. (...) Następnie nadeszło 40 lat równowagi strachu między Wschodem a Zachodem, trzecia, niewypowiedziana wojna światowa, niosąca widmo "rozwiązania atomowego" w sporze dwóch przeciwnych bloków. Ale militaryzacja nauki i wyścig zbrojeń, zwłaszcza produkcja broni masowego rażenia, miała wkrótce ukazać potworne skutki tych zmagań. Nie ma sensu omawiać ścisłego związku między tymi horyzontami oczekiwań. "Wojna" i "rewolucja" wzajemnie się wspierają w imię niekwestionowanego Postępu technicznego i politycznego, krytykowanego przez nielicznych heretyków myśli. Skoro już o tym mowa, posłuchajmy jednego z nich: "W XIX wieku pojęcie REWOLUCJI - REBELII szybko przestało wyrażać ideę gwałtownej reformy, a to ze względu na zły stan rzeczy, i stało się wyrazem przemiany tego, co istnieje, bez względu na to, jakie jest. A gdy przeszłość staje się wrogiem, przemiana jako taka zwycięża" - pisał Paul Valéry w latach 30. XX wieku. Potem dodawał oczywiste stwierdzenie: "Jesteśmy największymi rutyniarzami pośród narodów, my, Francuzi, którzy nawet rewolucję uczyniliśmy rutyną".
To zapewne jedna z pomijanych przyczyn klęski Francji w roku 1940, gdy ludobójcza wojna od dawna zastąpiła oświeconą Rewolucję nocą i gęstym mrokiem totalitaryzmu. A jednak w tym jakże trudnym dla ludzkości okresie kilka kobiet dostrzegło prawdę z przenikliwością, której zabrakło wielu mężom stanu. Wspominając o Simone Weil i Hannah Arendt, przytoczmy słowa Brigitte Friang na temat międzywojnia: "Przez całe dzieciństwo słuchałam, jak mówiono o wojnie (...). Filmy, Verdun, >>wizja historii<< pełnej huku armat - wszystko to nękało mnie w nocnych koszmarach, gdy byłam małą dziewczynką. Henri de Bournazel i komendant Raynal byli mi równie bliscy jak Fizia Pończoszanka i Tomcio Paluch! Ten rodzaj intymności rzadko bywa wolny od konsekwencji. Wojna, wojna! To było słowo klucz, słowo ostateczne, lejtmotyw. Było tak wszechobecne, że trudno było o nim zapomnieć!". Można by pomyśleć, że to już wszystko, ale nie, jeszcze słowo, myśl Pierre'a Mende`s France'a z roku 1968: "Jest rok 1788, ale bez rewolucji w przyszłym roku". I rzeczywiście tak właśnie się stało - wydarzenia tamtej wiosny miały być tylko "wydarzeniami", rodzajem literackiej Komuny i niczym więcej. Pojęcie "rewolucji" wyczerpało swą ideologiczną płodność i pozostało już tylko głuchym niepokojem, wyczekiwaniem na katastrofę bez imienia, z rodzącą się ekologią jako następczynią "Wielkiego Wieczoru", który miał zresztą zakończyć się upadkiem ZSRR wkrótce po Czarnobylu - kataklizmie zapowiadającym przyszłość nie tyle promienną, co promieniującą...
Tak kończył się XX wiek po z górą 200 latach wojen i setkach milionów ofiar. Pierwsza wojna pochłonęła życie 15 milionów ludzi, hiszpańska wojna domowa - 500 tysięcy, II wojna światowa - 50 milionów, wojna w Korei - 4 miliony ofiar, wojna irańsko-iracka - pół miliona ofiar. Mówi się o 200 tysiącach zabitych podczas wojny w Zatoce, ale wydaje się, że to jeszcze nie koniec.
Poprzestańmy jednak na tym i zapomnijmy na chwilę o wojnie i rewolucji, żeby dla odmiany skupić się na tym, co nadejdzie. Poza etyką także bioetyka zdaje się odkrywać dziś poważne zagrożenia, jakie mogą ściągnąć na ludzkość "rewolucyjne" odkrycia biotechnologii. Być może jutro będziemy się bali KOMÓRKOWEJ HIROSZIMY, a bomba genetyczna dokona spustoszeń w samym człowieku, tak jak bomba atomowa swego czasu zniszczyła jego środowisko.
A zagrożeń życia jest wiele - od sztucznej prokreacji, klonowania, po eutanazję, by nie wspominać już o broni biologicznej. Świat jest już przygotowany do Wielkiego Wypadku Księgi Życia. Na przykład na początku roku 2002, jakby dla symbolicznego podkreślenia, że nadeszło trzecie tysiąclecie, doktor Severino Antinori w swej klinice ginekologicznej w Rzymie - Wiecznym Mieście - obwieścił niczym archanioł Gabriel rychłe narodziny pierwszego sklonowanego człowieka. Anonimowe "matki", starannie ukrywając ten fakt, miały przygotować się do porodu po przejściu procedury zwanej "klonowaniem reprodukcyjnym". Tak oto nadzieję na wieczne życie duszy i szczęście zastąpił mrok probówek i narzędzi przebiegłego Geniusza genetyki. (...) Zamiast zmartwychwstania zmarłych dano nam duplikację żyjących, i nagle dobry "doktor Cud" ogłosił, że na przełomie grudnia 2002 roku i stycznia 2003 urodzi się mały klon, pierwsza REPLIKA przynależąca do gatunku ludzkiego.
Na zakończenie powróćmy jeszcze do "poczucia zagrożenia", które przenika dziś zbiorową świadomość i już teraz wyraźnie wpływa na życie polityczne społeczeństw europejskich. Mimo groźby bezrobocia strukturalnego i nieodwracalnego w przypadku pewnych kategorii społecznych, w które uderza coraz pełniejsza automatyzacja produkcji ery postindustrialnej, łatwo wyczuwalny lęk nie ma związku ani z brakiem pracy, ani z pospolitą przestępczością czy przemocą domową, ale jest znacznie głębszy i dotyczy ostatecznej porażki Postępu wiedzy i nauki, który dotąd przesądzał o kształcie świata ery industrializacji. Otóż podstawowe oczekiwanie "rewolucji" szło w parze z oczekiwaniami wobec postępu filozoficznego i naukowego, który wkrótce został zniweczony przez zawieruchę wojenną. Wojna totalna, poprzez militaryzację gospodarki narodowej, w XX wieku ukazywała swą niszczycielską siłę i pozostawiła w świadomości poczucie lęku, a często także nienawiści, które dziś cechują społeczeństwo żyjące w dostatku. Przypomnijmy, co pisał na ten temat Karl Kraus: "Odkąd ludzkość zaprzedała się ekonomii, ma już tylko wolność intymnej sfery życia". W roku 1914, gdy padło to ważne zdanie, chodziło jedynie o wypaczenia nowej "ekonomii wojennej", która miała pogrążyć narody europejskie. Na początku XXI wieku myślimy już o kresie tej politycznej ekonomii klęski. Teraz każdy już domyśla się, jakie są jej skutki, i obawia się ich. Świat jest zamknięty, OBWAROWANY, a ekologia stała się nagle trzecim wymiarem polityki, jej istotnym nurtem.
Po Państwie-Mieście, po Państwie-Narodzie pojawiła się przerośnięta federacja społeczeństw europejskich lub innych, będąca tylko maską geopolitycznej porażki, której nadano tymczasowe imię GLOBALIZACJI. To integralny wypadek ekonomii politycznej, który sięgnął granic geofizyki i wdziera się na jej obszar.
Paul Virilio
p
*Paul Virilio, ur. 1932, francuski urbanista, jeden z najważniejszych postmodernistycznych teoretyków kultury i społeczeństwa. Po rewolcie 1968 roku wybrany przez studentów na profesora architektury w École Spéciale d'Architecture, gdzie wykładał do 1998 roku. Twórca teorii dromologii, według której prędkość jest logiką rządzącą społeczeństwami zaawansowanymi technologicznie. Autor wielu książek, m.in. "Vitesse et politique" (1977), "Guerre et cinéma" (1984). W Polsce ukazała się "Bomba informacyjna" (2006) - fragment tej książki zaprezentowaliśmy w "Europie" nr 9 z 1 marca ub.r.