Nasza Kasia urodziła się 7 grudnia 2003 r. Byłem wtedy na trzecim roku studiów doktoranckich i miałem napisaną już połowę doktoratu. Co zabawne, pracowałem właśnie nad kolejnym rozdziałem poświęconym obrazowi macierzyństwa w czeskiej i słowackiej prozie kobiecej XIX w. Przedmiot badań zgrał się z mym osobistym doświadczeniem życiowym tamtego czasu.

Pierwszy okres wspólnego życia z Kasią, czyli jak jeszcze żona była na macierzyńskim, wspominam bardzo dobrze - w porównaniu z tym, co miało nadejść, była to wręcz sielanka, przede wszystkim z punktu widzenia zdrowia psychicznego. Moja żona, zarabiająca na rękę trzykrotną wartość mojego stypendium doktoranckiego, była z nami w domu. A i mnie wówczas praca na uniwersytecie zbytnio nie absorbowała, ponieważ tak się akurat złożyło, że miałem mało zajęć i perspektywę całego wolnego semestru, z którego część miałem spędzić na stypendium w Brnie.

Idylla skończyła się, kiedy wróciłem ze stypendium, a moja żona już wtedy regularnie chodziła do pracy. Wtedy ja rozpocząłem swoją pracę na dwóch etatach. Etat pierwszy wyrabiałem jako opiekun Kasi od 8 rano do 16, 17, drugi trwający zazwyczaj do 2 w nocy - niestety w dużej mierze również z Kasią - jako młody pracownik naukowy w domu. Przez pierwszy miesiąc nie mogłem się otrząsnąć z szoku spowodowanego charakterem pracy na pierwszym etacie, czyli opieki nad dzieckiem. Miałem wrażenie, że jestem wykorzystywanym pracownikiem sieci fast foodu, który musi zasuwać, marnie mu płacą (konkretnie rzecz ujmując, w ogóle mu nie płacą) i jeszcze do tego jego praca cieszy się niskim uznaniem społeczeństwa. Pytania: "A siedzisz w domu z dzieckiem???!!!!" nie były rzadkością. Ładne mi "siedzisz"...

Biegasz, latasz, karmisz, przewijasz, latasz po lekarzach częściowo po to, żeby gospodarka i system ubezpieczeń społecznych tego państwa - które realnie absolutnie ci w niczym nie pomoże, tylko wciska ci obłudnie ideologię polityki prorodzinnej - się nie zawaliły i żeby te wszystkie z założenia bezdzietne, dobrze się bawiące po pracy trzydziestolatki mogły w przyszłości mieć emeryturę.

W praktyce naszej rodziny oznaczało to walkę o czas i spokój. Zwłaszcza w pierwszym okresie walka była nader dramatyczna, ponieważ moja cierpliwość do dziecka była obliczona na czas planowego, punktualnego powrotu mojej żony z pracy. Później poziom mojej cierpliwości dramatycznie się obniżał z każdą minutą i wystarczył kwadrans spóźnienia, żeby wywołać drakońską awanturę. To, że obydwoje byliśmy przez ten organizacyjnie najtrudniejszy okres pierwszych dwóch lat życia dziecka zawodowo czynni, pozwoliło nam chyba jakoś w miarę dobrze psychicznie go przetrwać. Była między nami równowaga, każde z nas miało oprócz obowiązków rodzicielskich, jeszcze odskocznię. Nie wyobrażam sobie kompletnego zamknięcia w domu i poświęcenia się wyłącznie wychowaniu dzieci, przy czym nie sam charakter pracy byłby tu problemem, ale rutyna i samotność.

Z drugiej zaś strony jestem święcie przekonany, że kultura, która mężczyznom wmówiła, że zajmowanie się dziećmi jest czynnością mniej wartościową niż zarabianie pieniędzy, odkrywanie, tworzenie czy też realizowanie własnych pasji, wyrządza im bardzo dużą krzywdę. Zresztą sądzę, że dopóki klimat społeczny nie sprawi, że ojcowie w większym stopniu przejmą na siebie obowiązki rodzicielskie, dopóty nie mamy oczekiwać lepszych rozwiązań prawnych (tworzone są przecież w większości przez mężczyzn) zachęcających ludzi do posiadania potomstwa. Na naturalny instynkt rodzicielski zbytnio bym tu nie liczył. Doktorat obroniłem 6 grudnia 2005 r. Kasia kończyła wtedy dwa lata.