Wszystko dotyczy sprawy, której początek sięga 2010 roku. Wtedy do prokuratury zgłosiła się dziennikarka, która opowiedziała o znalezisku, na które przechodzień natrafił na placu Kościuszki we Wrocławiu. Były to dokumenty bankowe, pochodzące z działu windykacji Eurobanku.
Dokumenty trafiły z powrotem do banku, który chciał się jednak skontaktować ze znalazcą - zdaniem "Gazety Wrocławskiej" bezskutecznie. Zdaniem prokuratury, był nim właśnie Paweł Miter, wówczas były już pracownik Eurobanku. Odnalezione dokumenty miały dotyczyć prowadzonych przez niego spraw.
Inaczej tę sprawę przedstawia sam Miter. W ubiegłym roku, gdy tylko się dowiedziałem, że jestem poszukiwany jako świadek w jakiejś sprawie, natychmiast zgłosiłem się do prokuratury i złożyłem zeznania. Zostawiłem swój adres i nie dostałem żadnego innego wezwania - mówi w rozmowie z "Gazetą Wrocławską". Zapewnia, że to nie on był owym "przechodniem" i podkreśla, że do zaginionych dokumentów - poza nim - dostęp miało 120 innych osób.
Tymczasem śledztwo w tej sprawie jest zawieszone od listopada 2010 roku. Prokuratura tłumaczy, że chciała przesłuchać Pawła Mitera jako świadka. Do tej pory nie udało się jej jednak ustalić jego adresu zamieszkania.
Sam Paweł Miter po opublikowaniu artykułu w "Gazecie Wrocławskiej" napisałna Twitterze: Prokuratura Wrocławska i jej szef dziś mnie przeprosił. Mają mój adres w aktach. Nie ukrywam się. To jest nonsens
O Pawle Miterze zrobiło się głośno, kiedy w listopadzie 2010 roku napisał do TVP maila, w którym podszył się pod prezydenckiego ministra Jacka Michałowskiego i sam zarekomendował się do pracy w telewizji. Skandal wybuchł, gdy okazało się, że ten 25-letni wówczas absolwent politologii pracę dostał.
Teraz jednak Miter mocno namieszał w sprawie Amber Gold. To on stał bowiem za telefonami do prezesa Sądu Okręgowego Gdańsku, w którym podszył się pod asystenta Tomasza Arabskiego, ministra w kancelarii premiera, i wypytywał o sędziów ze składu orzekającego ws. aresztu dla szefa Amber Gold, Marcina P.