W Unii Europejskiej nic nie wydaje się proste. I chociaż wiele problemów przestało Wspólnocie doskwierać – na Stary Kontynent powrócił wzrost gospodarczy, wygasł też kryzys migracyjny – to w nadchodzącym roku pojawią się kolejne kłopoty, a wiele starych powróci z nową siłą. Poniżej zamieszczamy krótkie podsumowanie tego, co będzie zajmowało UE – a przez to i Polskę – w nadchodzącym roku.
Wyjście po angielsku
O ile nie wydarzy się nic niespodziewanego, brexit będzie największym politycznym wydarzeniem nadchodzącego roku. 29 marca 2019 r. o godz. 23 czasu brytyjskiego Zjednoczone Królestwo przestanie być członkiem Unii Europejskiej. I chociaż do tego momentu zostało już mniej niż 100 dni, to na pytanie "co dalej?" wciąż mamy zaskakująco mało odpowiedzi. Wszystko rozbija się o losy porozumienia wyjściowego, przez ostatnie półtora roku z trudem negocjowanego.
Gdyby premier Theresie May udało się przekonać do niego Izbę Gmin, zniknęłoby wiele niewiadomych. 600-stronicowy dokument wprowadziłby dwuletni okres przejściowy, podczas którego np. handel między oboma brzegami kanału La Manche odbywałby się na dotychczasowych zasadach. Biznesowi zapewniłoby to spokój, a dyplomatom kupiło trochę czasu na wykucie docelowego traktatu między Unią Europejską i Wielką Brytanią. Jeśli jednak brytyjscy posłowie nie zaakceptują dokumentu – głosowanie nad nim odłożono na połowę stycznia – Bruksela i Londyn wrócą do punktu wyjścia.
Biorąc pod uwagę, jak niewiele czasu wówczas pozostanie na opracowanie nowego dokumentu, najbardziej prawdopodobny wydaje się wariant zwany "managed no deal", w którym strony podpiszą kilka(naście) porozumień dotyczących najmniej kontrowersyjnych obszarów, np. lotnictwa cywilnego, odkładając trudniejsze kwestie na później. Możliwe też, że strony będą chciały dać sobie więcej czasu na rozmowy i żeby uniknąć chaosu "twardego" brexitu (czyli bez żadnych podstaw prawnych dla tego, co dalej), przedłużą proces wyjścia, co umożliwia art. 50 Traktatu o Unii Europejskiej. Tak czy siak, w nadchodzącym roku brexit nie zniknie z pierwszych stron gazet.
Droga do Sybinu
Oczywiście wielu europejskich liderów wolałoby, żeby było inaczej. Wyrazem tego chociażby hashtag „Droga do Sybinu”, którym przyozdabiali oni wiadomości na swoich kontach twitterowych. Na początek maja w tym rumuńskim mieście zaplanowano szczyt Rady Europejskiej, na którym liderzy państw członkowskich mieli się pochylić nad wizją Unii uboższej o Wielką Brytanię.
Problem polega na tym, że żadna wizja na razie się nie wykluła. W ub.r. dyskusję na temat kierunku rozwoju Unii próbował wywołać przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker serią dokumentów pokazujących różne scenariusze przyszłości Wspólnoty. Stała za nimi jedna myśl: UE zakończyła pewien etap rozwoju i powinniśmy się zastanowić, co dalej. Wspólna decyzja w tej sprawie nada Unii strategiczny kierunek i sprawi, że będzie się ona rozwijać zgodnie z planem, a nie przez pączkowanie kolejnych rozwiązań wymyślanych ad hoc w reakcji na wybuchające co chwila kryzysy.
Juncker chciał rozmowy dotyczącej konkretnych problemów funkcjonowania UE. Skoro narzekamy, że budżet Unii jest zbyt sztywny, to zastanówmy się, co zrobić, żeby tak nie było. Może zamiast tworzyć wieloletnie ramy finansowe na siedem lat, powinniśmy je układać na pięć? Wtedy szybciej będzie można przeprogramować budżet w odpowiedzi na niespodziewane wyzwania. A może po prostu więcej pieniędzy pozostawić w gestii Komisji, żeby sama błyskawicznie decydowała o ich uruchomieniu na wypadek problemów?
Podjęcie takiej dyskusji – a tym bardziej wdrożenie płynących z niej wniosków – wymagałoby woli politycznej, a na skutek problemów wewnętrznych w wielu państwach tej ostatniej na przestrzeni minionych dwóch lat zabrakło. Z tych samych powodów nie będzie jej też zbyt wiele w 2019 r.
Zmierzch bożyszcz
Angeli Merkel można nie lubić, ale nie sposób zanegować, że przez trzy kadencje na stanowisku kanclerza stała się oazą stabilności w kalejdoskopie europejskiej polityki. Przykład? Niedługo po brytyjskim referendum w 2016 r. stanęła na włoskim lotniskowcu "Garibaldi" z prostym przekazem: brexit nie pogrąży Unii. W komunikacie sekundowali kanclerz Niemiec ówcześni liderzy Francji i Włoch. I chociaż konferencja odbyła się zaledwie dwa lata temu, to Merkel wciąż jest u władzy, a jej sekundanci już nie. François Hollande pod koniec kadencji miał tak niskie notowania, że nawet nie ubiegał się o reelekcję, a kariera Mattea Renziego załamała się pod ciężarem proponowanych przez niego reform.
"Merkel-Dämmerung", czyli "zmierzch Merkel" (jak piszą niemieckie media w nawiązaniu do tytułu książki Friedricha Nietzschego „Zmierzch bożyszcz”), oznacza, że w najbliższym czasie nie będzie w Europie nikogo, kto odważyłby się na trudne decyzje. Wątpliwe bowiem, żeby teraz – po serii porażek w wyborach regionalnych i stojąc na czele trzeszczącej koalicji – Merkel nabrała apetytu na reformowanie Europy. Trzeba byłoby je sprzedać wyborcom alergicznie nastawionym do różnych pomysłów, w tym krytycznych dla stabilności strefy euro (jak znienawidzona w Niemczech unia transferowa, czyli uwspólnotowienie długów państw Eurozony).
Ale problemy ma nie tylko Berlin. Notowania Emmanuela Macrona są na historycznie niskim poziomie i francuski lider będzie musiał w najbliższym czasie skupić się na polityce wewnętrznej, chociażby po to, by ratować wynik swojej formacji w wyborach do europarlamentu. Premier Hiszpanii Pedro Sánchez jest euroentuzjastą, ale w Kortezach cieszy się najmniej liczną większością od lat, w związku z czym na arenie europejskiej raczej będzie grał zachowawczo. Włochy Giuseppe Contego traktują Brukselę raczej jak wroga, a Brytyjczycy wynoszą się z Unii. Chwilowo nie widać więc nikogo, kto na wypadek kryzysu powiedziałby: "Grecja za wszelką cenę zostaje w strefie euro" bądź "Musimy przyjąć tych ludzi do siebie", nie wspominając o planowaniu reform Wspólnoty na przyszłość.
Gra o tron(y)
Nie znaczy to jednak, że Wspólnotę czeka kompletny paraliż. Wiele decyzji trzeba będzie podjąć, bo wymagają tego terminy. W 2019 r. sporo z nich będzie miało charakter personalny. Karuzela z posadami zacznie się kręcić w maju wraz z wyborami do Parlamentu Europejskiego, co oznacza oczywiście obsadę stanowisk przewodniczącego i wiceprzewodniczących tej instytucji. Tradycyjnie funkcjami tymi dzielą się między sobą dwie największe grupy: chadecja i socjaliści. Ale w nadchodzącym roku na dobry wynik mogą liczyć ugrupowania populistyczne, które w związku z tym mogą odegrać rolę języczka u wagi przy obsadzie najważniejszych foteli. Jeśli tak się stanie, Parlament będzie w 2019 r. źródłem niespodzianek.
Unijni liderzy będą musieli porozumieć się także co do nowego przewodniczącego Komisji Europejskiej i jego drużyny (Jean-Claude Juncker nie chce stać na czele KE kolejnych pięć lat) oraz szefa Rady Europejskiej (Donald Tusk kończy w tym roku drugą i ostatnią dwuipółletnią kadencję). W nadchodzącym roku wybrać trzeba będzie też następcę Maria Draghiego na stanowisku prezesa Europejskiego Banku Centralnego.
Przy okazji targów personalnych poznamy odpowiedzi na kilka nurtujących Unię pytań. Czy koncepcja "Spitzenkandidat", zgodnie z którą przyszłego szefa Komisji proponuje najważniejsza grupa w europarlamencie, wytrzyma próbę czasu (nie wszyscy liderzy państw członkowskich są entuzjastami tej procedury)? Czy po raz pierwszy w fotelu szefa KE zasiądzie Niemiec (Berlin sygnalizował chęć obsady tego stanowiska)? Zwolennikiem jakiej polityki monetarnej będzie nowy prezes EBC?
Negocjacje budżetowe
W cieniu dyskusji o stanowiskach unijnych na dobre rozgorzeje walka o kolejne wieloletnie ramy finansowe, czyli to, co w skrócie nazywamy unijnym budżetem (chociaż taki dokument UE przyjmuje co roku). Ramy są jednak znacznie ważniejsze, ponieważ stanowią zbiór reguł, według których rozdysponowywana jest unijna kasa. Ambicją Junckera było to, żeby negocjacje te znalazły się na zaawansowanym etapie już w 2019 r., przed wyborami do PE, aby uniknąć sytuacji sprzed kilku lat, kiedy obecną perspektywę dopinano kolanem na parę tygodni przed jej wejściem w życie.
Ten termin pozostanie jednak jednym z pobożnych życzeń odchodzącego szefa KE. Na niedawnym szczycie Rady liderzy państw członkowskich podjęli decyzję, że negocjacje mają się zakończyć do jesieni 2020 r. Jednak nawet ta data może się okazać nierealna, biorąc pod uwagę wyzwania stojące przed unijną sakwą. Najważniejszym jest ubytek dochodów związany z brexitem. Juncker, a wraz z nim Komisja, która w maju przedstawiła projekt przyszłych ram, stoją bowiem na stanowisku, że mimo wszystko budżet powinien być ten sam, czyli pozostałe państwa członkowskie powinny wysupłać więcej.
Sporo krajów nie zgadza się z tym w myśl zasady: "mniejsza Unia, mniejszy budżet". Na razie więc nie wiadomo, ile UE w ogóle będzie miała pieniędzy ani jak je podzielić. Z punktu widzenia Polski najważniejsze są pytania o środki na rolnictwo, fundusze spójności i uzależnienie ich wypłaty od stanu praworządności. Ta ostatnia propozycja cieszy się poparciem politycznym w kilku krajach, na razie napotyka jednak poważne przeszkody prawne.
Niestabilne sąsiedztwo
W 2019 r. Unię czekają nie tylko wyzwania wewnętrzne, ale też zewnętrzne. Pod koniec starego roku Europa otrzymała niemiłe przypomnienie, że Donald Trump nie zrezygnował ze swojej polityki "America first". Prezydent USA bez konsultacji z sojusznikami ogłosił, że wycofuje amerykańskie siły z Syrii i zmniejsza kontyngent w Afganistanie. Nie trzeba dodawać, że wojna w żadnym z tych krajów nie jest bliska zakończenia.
Nieciekawe rzeczy dzieją się też w najbliższym sąsiedztwie Wspólnoty: Rosja postanowiła odgrzać konflikt z Ukrainą ruchami na morzach Azowskim i Czarnym. Sprawy Siergieja Skripala i szpiegów złapanych w Holandii uzmysławiają, że Moskwa wciąż jest realnym zagrożeniem, wobec którego należy zachować czujność.
Daleka od stabilnej jest również sytuacja w Afryce Północnej, ważnej z unijnej perspektywy ze względu na kryzys migracyjny. W 2019 r. padną też kolejne salwy globalnej wojny handlowej, zwłaszcza że Trump będzie chciał rozpocząć przygotowania do walki o reelekcję w 2020 r. I chociaż prawdziwym celem handlowych targów jest dla Waszyngtonu Pekin, to Bruksela obawia się, że obie strony mogą się dogadać między sobą, zostawiając Unię z boku. W ten sposób Amerykanie zyskaliby dla siebie korzystniejsze warunki wstępu na chiński rynek, zdobywając nad UE przewagę konkurencyjną.