Leszek Miller przypomina, że Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie rozpatruje oskarżenie prokuratury wobec ppłk. Marka Miłosza - pilota, który feralnego dnia dowodził rządowym śmigłowcem i który - brawurowym manewrem - uratował życie sobie i pasażerom.

"Nie pamiętam całego przebiegu katastrofy. Zaraz po starcie we Wrocławiu po uroczystościach barbórkowych w Lubiniu zasnąłem i obudził mnie dopiero alarm technika pokładowego. Wpadł do kabiny i krzyczał, żeby natychmiast zapinać pasy. Po sekundzie wrócił i przypiął się na pierwszym wolnym miejscu. To go uratowało. W chwilę później w jego fotel w kabinie pilotów wbiła się potężna sosna" - wspomina Leszek Miller.

I pisze dalej: "Gdy spadaliśmy spojrzałem kątem oka przez iluminator. Byliśmy nad jakimś lasem. Nie zdążyłem się zapiąć. Pomyślałem tylko - to już, naprawdę? Potem straciłem przytomność. Gdy otworzyłem oczy wokół panowała kompletna ciemność. Czułem potworny ból i słyszałem dochodzące ze wszystkich stron jęki. W ustach miałem smak krwi i wrażenie, że chwieją mi się wszystkie zęby",

"Jednego z oficerów uwolniła dopiero specjalistyczna grupa strażaków. Tkwił zakleszczony w rozbitym żelastwie, a na głowę lało mu się paliwo. Bał się, że za chwilę wszystko się zapali. Odbezpieczył pistolet i czekał. Wolał zastrzelić się niż żywcem spłonąć" - pisze były premier.

"Antoine de Saint-Exúpery, w podobnej sytuacji powiedział: <Ziemia mówi o nas więcej niż wszystkie książki, bo stawia opór>. Tak, ten opór powoduje, że człowiek lepiej poznaje samego siebie. Może przez moment zatrzymać się w nieustannym biegu, zobaczyć i nauczyć się więcej. Może też różnie tłumaczyć sobie, dlaczego tym razem ziemia nie okazała się jeszcze dostatecznie twarda" - komentuje Miller.







Reklama