Rynek w Zamościu. Obok ratuszowych schodów dwa wojskowe wozy i zielony namiot. Uśmiechnięta dziesięcioosobowa ekipa werbunkowa zaczepia przechodniów, rozdaje ulotki i zaprasza do rozmowy. Widać, że armia potrzebuje świeżej krwi. Dziennikarz DZIENNIKA ma trzydziestkę na karku, ostatni raz w wojsko bawił się w dzieciństwie. Studiował, więc powołanie go ominęło. "Dla każdego znajdzie się miejsce" - rozwiewa jego wszelkie wątpliwości dobrze zbudowany sierżant Wojciech Osuchowski z 3. Brygady Zmechanizowanej z Lublina.

Reklama

Recytuje podstawowe wymagania, jakby strzelał z karabinu: kandydat musi być zdrowy jak koń, ale jeśli będzie miał drobne mankamenty, armia przymknie na nie oko. "Wykształcenie? Co najmniej gimnazjum, ale liczy się przede wszystkim motywacja" - mówi. "Pan jest magistrem politologii, proponuję więc roczny kurs w szkole oficerskiej. A potem? - Potem praca jak złoto. Nie ma się co zastanawiać" - przekonuje. "Teraz wojsko na samym wejściu szeregowcowi proponuje tyle, ile zarabia nauczyciel z kilkunastoletnim stażem. Do tego trzynasta pensja, mundurówka, dodatki mieszkaniowe! I emerytura po 15 latach! Dziś to godne pieniądze, a ma być jeszcze lepiej" - mówi. "W armii jak u mamy. Jak ktoś już do nas trafi, nie zginie" - dodaje z uśmiechem.

Wojskowi nie wspominają o ryzyku związanym ze służbą. A jeśli trzeba będzie wyjechać na wojnę, w Iraku straciliśmy przecież 22 żołnierzy? "Takie misje jak w Iraku, to tylko dla chętnych?" - upewniamy się. Na twarzy sierżanta pojawia się grymas. "No cóż, płacimy za pełną gotowość do sużby w każdych warunkach. Wyjazd na misje może się przytrafić, ale przecież nie musi" - zaznacza. Śmiechem zbywa pytanie o żołnierską falę. "Fala jest, ale na morzu" - uspokaja. Zaprasza na komisję w wojskowej komendzie uzupełnień i podpisanie kontraktu.

Przez cztery godziny ekipa werbunkowa w Zamościu ma ręce pełne roboty - około setka młodych ludzi dopytuje się, jak zaciągnąć się do armii. "Akcja jest skierowana do tych młodych ludzi, którzy czują pasję" - tłumaczy DZIENNIKOWI szef MON Aleksander Szczygło. "Chcemy pozyskać kandydatów do wszystkich korpusów: oficerskiego, podoficerskiego, szeregowych. Tylko do tego ostatniego będziemy w najbliższych latach potrzebowali kilkadziesiąt tysięcy ludzi" - wyjaśnia Robert Papliński, szef zespołu ds. promocji Sił Zbrojnych RP.

Reklama

To oni mają tworzyć armię w pełni zawodową, która według planów obecnego rządu ma powstać do końca 2012 - 2013 roku. Ile mogą zarobić? Średnio o około 400 zł więcej niż dotychczas. "Nie można oczekiwać, że młodzi ludzie będą się żywić wyłącznie pasją" - tłumaczy minister Szczygło. Dlatego od 1 stycznia 2008 szeregowy zawodowy zarobi ok. 2,2 tys. zł brutto, podoficer - ok. 2,5 tys., a najmłodszy stopniem oficer, czyli podporucznik - 3,7 tys. zł brutto. Dla porównania w policji posterunkowy dostaje 1,6 tys. zł brutto, sierżant - 2,3 tys., podkomisarz - 2,9 do 3,2 tys.

Przyszła polska armia zawodowa ma liczyć 120 tys. żołnierzy w jednostkach i 30 tys. rezerwistów, którzy w razie potrzeby mogliby być powołani pod broń. Do tego czasu stopniowo będzie wygaszany pobór - w 2008 r. ma objąć o 10 tys. osób mniej niż teraz. Profesjonaliści są potrzebni - tylko oni potrafią obsługiwać coraz bardziej technologicznie zaawansowany sprzęt, tylko ich można natychmiast wysłać do dławienia konfliktów czy do walki z terrorystami. Na armię zawodową przeszli Czesi i Węgrzy, od stycznia 2008 r. z poboru rezygnuje Bułgaria, Rumunia też podjęła decyzję o budowie armii zawodowej. Do podobnej decyzji przymierza się Rosja. Niewykluczone, że nowy szef MON będzie chciał reformę Szczygły przyspieszyć.