Niedawna porażka IV RP nie oznaczała triumfalnego powrotu III. I to mimo że liczni zwolennicy tej ostatniej już 21 października odtrąbili swoje zwycięstwo. Co dalej? Robert Krasowski pisał niedawno w "Dzienniku" o totalnym wyczerpaniu się politycznych projektów i wspierającej je politycznej retoryki w Polsce. Stare kostiumy są już niemiłosiernie zużyte. Całkowicie zrytualizowany charakter sporów i argumentów odgrzewanych z przeszłości bije w oczy. Czy zatem wkroczyliśmy nieodwołalnie w epokę postpolityki? O tym przekonuje lewicowy publicysta Sławomir Sierakowski w tekście, który dziś publikujemy. I dodaje: to postpolityka cynizmu, który starannie unika jakichkolwiek ideologicznych zaangażowań i sporów. Unika wielkich projektów, bo wierzy już tylko w adaptację do zmiennej rzeczywistości. Idealnym ucieleśnieniem tego nowoczesnego cynizmu jest wedle Sierakowskiego Donald Tusk, który na potrzeby wyborczej gry potrafił błyskawicznie pozbywać się elementów swego liberalnego credo. To efekt lekcji, którą obecny premier wyniósł z klęski zarówno III jak i IV RP. Ta pierwsza upadła, bo nie dało się dłużej mamić społeczeństwa wizjami światłej elity prowadzącej je ku nowoczesności. Frazesy o kompromisie, konsensusie i "europejskości" utraciły swoją magiczną moc. Zmęczeni niesprawiedliwością panujących reguł gry obywatele oddali władzę populistom. Ci z kolei nie potrafili mu dać niczego poza obietnicą igrzysk i symbolicznej zemsty na elitach. Długo mamili wizją "układu", ale ich realne osiągnięcia były mizerne. Walka między III i IV RP okazała się w końcu kolejną "wojną na górze" między skonfliktowanymi odłamami elit. Obaj przeciwnicy w końcu pogrzebali się nawzajem, by ustąpić miejsca antyideologicznemu cynizmowi. Ten ostatni niewątpliwie spełnia marzenia Polaków o spokoju po wielu miesiącach politycznych utarczek. Nie daje jednak żadnej nadziei na reformę instytucji i zmianę społecznych reguł gry.

Reklama

p

Sławomir Sierakowski*

Na ruinach III i IV RP

Jak zauważył Hegel, Napoleon musiał przegrać dwa razy, by zrozumieć, że minął jego czas. Klęska z 1813 roku mogła zostać potraktowana jak przypadek, ale porażka pod Waterloo dowodziła, że odejście Napoleona wyraża jakąś logikę historyczną. W zdominowanej przez weteranów polskiej polityce Waterloo mieli już niemal wszyscy. Nie dla wszystkich jednak sowa Minerwy wyleciała o zmierzchu. Do wielu wciąż nie dotarło, że czas polityki, którą dotąd uprawiali, i która przynosiła im sukcesy, już minął. Najlepiej zderzenie z polityczną dekoniunkturą widać było na przykładzie LiD i Aleksandra Kwaśniewskiego. Polityk słusznie dotąd utożsamiany z odbierającą przeciwnikom wolę walki skutecznością, okazał się w ostatnich wyborach zupełnie bezradny. To wcale nie wpadki z alkoholem uniemożliwiły Kwaśniewskiemu sukces. Odwrotnie - raczej frustrujące poczucie zupełnej nieskuteczności i fatum spodziewanej porażki wpłynęły tak "rozluźniająco" na byłego prezydenta. Widać było, jak język i styl polityczny, który tyle razy zapewniał Kwaśniewskiemu pewne zwycięstwo, tym razem zupełnie nie trafiał do ludzi. Dobrze wiązać krawat i właściwie dobierać koszule zdążyli nauczyć się już wszyscy, zaś język konsensusu, kompromisu, przyjaźni z Zachodem mógł być interesujący w czasach, gdy konsensus pisało się jeszcze w Polsce przez "c", czyli w latach 90., kiedy wszyscy uczyli się nowego demokratycznego słownika. Kilkanaście lat później pokazy umiarkowania i gładko przyswojonej europejskości zdecydowanie już nie wystarczały.

Reklama

O Donaldzie Tusku z kolei można powiedzieć, że okazał się mistrzem unikania drugiej porażki z tą samą armią. Nigdy nie czekał na Waterloo, tylko szukał nowego miejsca na politycznej szachownicy. Tak było po pierwszej porażce KLD, po klęsce koalicji AWS z jego Unią Wolności, a także po przegranych z Platformą podwójnych wyborach w 2005 roku. Zupełnie inaczej zachowywał się Jarosław Kaczyński. Gdy Tusk modelował swoją tożsamość, aż przyjęła konsystencję plasteliny, Kaczyński przez lata hartował ją do twardości stali. Trwał uparcie w tym samym miejscu i z tymi samymi ludźmi, czekając na nadejście pomyślnej koniunktury. O "układzie" - który chyba możemy już pisać w cudzysłowie - mówił konsekwentnie od 1989 roku. Dobierał sobie nowych sojuszników, modyfikował taktykę, ale nie zmieniał strategii. Nie zmieniał, aż sama pękła. Stal, jak wiadomo, jest twarda ale krucha. I Kaczyński znalazł się w miejscu, w którym wcześniej sam upatrywał zagrożenia dla Polski. Kiedyś przestrzegał, że jeśli "układ" nie zostanie pokonany, zblatowane elity wywołają szkodliwą populistyczną rewolucję, a na koniec sam wylądował na jej czele.

Z przeglądu kolejnych wojen na górze, walk z układem albo batalii o obronę demokracji i praw człowieka wyłania się klasa polityczna przypominająca coraz bardziej ZBOWiD. Bojownicy o Wolność i Demokrację w nowej Polsce są zmęczeni, wielu nie czuje już kręgosłupa od ciągłych skrętów. Niektórzy go połamali, a jeszcze inni nigdy nie mieli. Wraz ze zużyciem się polityków skończył się czas całościowych projektów modernizacyjnych. Pozbawione treści obietnice cudu Donalda Tuska są symptomem tego zmierzchu. Dotąd polską politykę napędzały dwie wielkie narracje, które łączyły polityków z szerszymi formacjami. W ich skład wchodziły media, poszczególni dziennikarze i publicyści, ale także intelektualiści i całe instytucje. Były to narracje nazywające główne polskie problemy i wskazujące sposoby ich rozwiązania. W pierwszej - wielkiej narracji III RP - głównej szansy na modernizację upatrywano w budowie wolnego rynku i możliwie szybkim demontażu państwa etatystycznego. Ponieważ modernizatorom przyświecała racja historyczna (komunizm upadł) uważali, że mogą darować sobie dyskusje z wątpiącymi, a złe trzeba po prostu wymieniać na dobre. Opór społeczny wyjaśniano wirusem homo sovieticusa. Społeczeństwo było przecież także elementem systemu etatystycznego. Wszelkie debaty na tematy inne niż tempo prywatyzacji, obniżania podatków, likwidacji zabezpieczeń socjalnych (zwanych przywilejami) i integracji z zachodnią cywilizacją uważano za zbędne (czyli ideologiczne). W szczególności dotyczyło to debat na temat przeszłości. Te uważano za wyjątkowo szkodliwe, bo nie dość, że były stratą czasu, to godziły w "historyczny kompromis", który pozwolił zaangażować byłych wrogów w proces modernizacji. A ci, im bardziej czuli się winni za przeszłość, tym gorliwiej starali się popierać przyjęty kierunek zmian. Rezygnowali przy tym z jakiejkolwiek własnej podmiotowości, zadowalając się na swój sposób rolą ojców modernizacyjnego sukcesu Polski, widocznego w nowo powstających bankach, spółkach i instytucjach publicznych.

Reklama

O ile "wielka narracja" III RP polegała na ucieczce od polityki w pragmatyzm, o tyle "wielka narracja" IV RP zamieniała politykę w moralność. Jeśli pierwsza grzeszyła naiwnością, druga była zbyt podejrzliwa. Gdy "wielka narracja" III RP dostrzegała postkomunistyczną chorobę w społeczeństwie, które nie chciało oddawać należnej czci bohaterom polskich przemian (bo wciąż nie mogło wydobyć się z przywiązania do tak przyziemnych wartości jak praca czy środki do życia), "wielka narracja" IV RP za zarażone postkomunizmem uważała elity. Bardzo przydatna okazała się afera Rywina, na tyle nieprzejrzysta, że nigdy nie przyłapano rzeczywistych sprawców, co akurat okazało się okolicznością sprzyjającą, bo umożliwiło zaliczenie do grupy trzymającej władzę niemal wszystkich, którzy pojawili się na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej" w okresie od początku jej wydawania do opublikowania tekstu "Przychodzi Rywin do Michnika", a nawet później. Cały spór III RP z IV RP zaprowadził idee polityczne w Polsce na cmentarzysko, po którym hasa dziś Donald Tusk, co jakiś czas podnosząc jakiegoś trupa i pokazując zmęczonemu społeczeństwu, że nie powstanie już ani martwa III RP, ani IV RP. Nie będzie już ani krwawego szeryfa na stanowisku ministra finansów, ani powrotu do "wojen ideologicznych" z czasów III RP, gdy jeszcze na początku zdarzały się dyskusje o neutralności światopoglądowej państwa.

Myli się Robert Krasowski ("Dziennik" z 22 grudnia), upatrując główny podział w polskiej polityce w rywalizacji języka postkomunistycznego z antykomunistycznym. Owszem, taka oś odgrywała główną rolę, ale jedynie w zdelegitymizowanej w 2005 roku III RP. Sążniste eseje jednych na temat konieczności rozliczenia komuny i płomienne teksty drugich ostrzegające przed szkodliwym wirusem antykomunizmu doskonale służyły angażowaniu społecznych emocji w trakcie budowy niesprawiedliwego porządku w Polsce. Na zmianę więc Polacy łączyli swoje nadzieje z głosem antykomunistów i postkomunistów, aż poczuli się tyle razy oszukani przez jednych i drugich, że wybrali populistów razem z Jarosławem Kaczyńskim, który pierwszy ten podział odrzucił, ogłaszając nowy antagonizm między "Polską solidarną" i "Polską liberalną". Kaczyński mógł zwyciężyć dopiero wtedy, gdy porzucił prosty pancerz postkomunistyczny (symboliczne było poparcie udzielone mu przez Adama Gierka i kilka ciepłych słów wygłoszonych pod adresem realiów poprzedniej epoki) i zdefiniował konflikt w sposób klasowy.

Takie projekty jak III i IV RP nie były nigdy własnością jednej partii. Partie się zmieniały, a projekt trwał (tu Krasowski ma dowód na fałszywość swojej tezy: rządy antykomunistów i postkomunistów wymieniały się bez przerwy, nie wpływając na zmianę kierunku polskiej polityki). W tym sensie to "wielkie narracje" były w większym stopniu podmiotami polskiej polityki niż jakiekolwiek ugrupowania polityczne. Dziś niemal powszechna jest świadomość klęski zarówno idei III, jak i IV RP. Oczywiście nie brakuje tych, którzy wskazują na takie lub inne sukcesy pierwszej albo drugiej (w tym zestawieniu nieporównanie lepiej wypada pionierska III RP), ale nawet oni mają świadomość utraty charyzmy towarzyszącej wcześniej obu wielkim projektom. Bo nawet jeśli dzięki III RP jesteśmy w Unii Europejskiej i NATO, a także zbudowaliśmy szereg koniecznych dla funkcjonowania nowoczesnego państwa instytucji, to sam projekt został w pewnym momencie przez społeczeństwo odrzucony, a władzę oddano tym, którzy głosili ideę IV RP. Paternalistyczną wizję przeprowadzenia społeczeństwa od socjalizmu do kapitalizmu, od autorytaryzmu do demokracji, ze wchodu na zachód przez predestynowane do tego elity, zastąpiła antypaternalistyczna wizja społeczeństwa, które po tym, jak je odgórnie modernizowano, postanowiło zmodernizować teraz elity. Wyciąć układy, osłabić korporacje prawnicze, pogonić w skarpetkach oligarchów. Skrzywdzeni w III RP mieli chociaż symbolicznie zrekompensować sobie lata upokorzeń, oglądając publiczne egzekucje byłych przywódców. W efekcie cały spór III RP z IV RP okazał się wojną wewnątrz elit politycznych, dziennikarskich i intelektualnych, którą przegrały obie strony.

Co sprawiło, że nie powiodły się oba projekty? A raczej, co sprawiło, że zostały zbudowane w tak nienormalny sposób? Jednym z powodów jest bez wątpienia pewien rodzaj intelektualnego zniewolenia, który pojawił się w wolnej Polsce i który sprawił, że zamiast - dajmy na to - rywalizacji projektu liberalnego (albo konserwatywno-liberalnego) z socjaldemokratycznym mieliśmy naiwnych neofitów wolnego rynku skazanych na klęskę zadaną im przez paranoicznych populistów.

Aby zrozumieć, na czym polega owo zniewolenie intelektualne, którym objęte zostało życie polityczne w wolnej Polsce, nawiążmy do toczącej się między epokami dyskusji Nietzschego, Dostojewskiego i Lacana na temat Boga. Na ogłoszoną przez Nietzschego śmierć Boga reakcją Dostojewskiego była znana groźba: "Jeśli Boga nie ma, wszystko wolno", którą z kolei polemicznie sparafrazował słynący z przekornie brzmiących formuł francuski psychoanalityk Jacques Lacan: "Jeśli Boga nie ma, wszystko jest zabronione". Rację oczywiście miał ten ostatni. Im bardziej ktoś myśli, że Bóg umarł i wszystko wolno, tym mniej czuje się poddany zewnętrznym zakazom, które wraz ze śmiercią Boga nie umarły, ale przeniosły się w głąb psychiki jednostki. Slavoj Z.iz.ek, najważniejszy komentator Lacana, wyjaśnia ten paradoks na przykładzie sytuacji, którą wszyscy pamiętamy z dzieciństwa. Wyobraźmy sobie nieszczęśliwe dziecko, które w niedzielne popołudnie zamiast bawić się z kolegami, musi iść z wizytą do babci.

Staroświecki autorytarny ojciec natychmiast łamie opór dziecka: "Nie obchodzi mnie twoje zdanie. To twój obowiązek, idź do babci i zachowuj się porządnie!". Dziecko wcale jeszcze nie jest w takiej złej sytuacji. Zostaje wprawdzie zmuszone, aby iść do babci, ale zachowuje wewnętrzną wolność i zawsze może później zbuntować się przeciw ojcowskiej władzy. Z.iz.ek zauważa, że paradoksalnie dużo trudniejsza jest sytuacja dziecka pod opieką nowoczesnego, nieautorytarnego ojca, który mówi: "Sam wiesz, jak babcia cię kocha, nie chcę cię do niczego przymuszać, rób, jak uważasz". Dziecko powinno nie tylko wypełnić rodzinny obowiązek wobec babci, ale uczynić to jeszcze z własnej woli. Fałszywy wybór, jaki rzekomo ojciec pozostawia dziecku, pozbawia go nawet wewnętrznej wolności. Rózga już nie grozi, ale nie ma też mowy o wolności.

Tym dzieckiem po '89 roku byliśmy my. Zamiast przynieść upragnioną wolność, upadek opresyjnej władzy zrodził nowe zakazy. Opisanie tego paradoksu nie służy oczywiście nostalgicznej refleksji za starymi czasami komunizmu, ukazuje tylko w nieco bardziej skomplikowany sposób nasze współczesne kłopoty z wolnością. Służyć powinno zakłóceniu spokoju tych, którzy dalej skłonni są wierzyć, że po upadku komunizmu zaistniał w Polsce po prostu wolny rynek idei.

Myśl polityczna w Polsce za czasów cenzury, drugiego i trzeciego obiegu kwitła, choć okno na świat zabite było kratami. Demokratyczny socjalizm, liberalizm, konserwatyzm, nacjonalizm, myśl chrześcijańska - do wyboru do koloru w szarym PRL. Dogmatyzm paradoksalnie pojawił się dopiero wtedy, gdy kraty zniknęły i nadeszła upragniona wolność słowa. Lata 90. to okres, w którym polska debata publiczna szybko dostaje szczękościsku od zachwytów nad dość prymitywnymi ideami neoliberalnymi. Ci, którzy przez lata szykanowani byli marksistowskim doktrynerstwem, nie dostrzegają niebezpiecznego heglowskiego jądra w nowej neoliberalnej filozofii. Czyż marksizmu sprowadzonego do roli oficjalnej doktryny PRL nie łączy z neoliberalizmem właśnie wiara w dziejową konieczność przemian, usprawiedliwiająca ich społeczne koszty oraz bezalternatywna teleologia? Stało się dokładnie tak, jak w przykładzie Z.iz.ek. Gdy tłamszono nasz bunt przeciw autorytarnemu ojcu, mogliśmy przynajmniej zachować swobodę myśli, gdy zaczęto do nas mówić "Nie ma nic poza wolnym rynkiem, ale oczywiście każdy ma prawo wyboru" faktycznie nie pozostawiano nam wyboru. "Gdy Bóg umarł, wszystko stało się zabronione".

Aby zdjąć nieco odpowiedzialności z polskich elit, należy osadzić opisywany kryzys w całości doświadczenia współczesnego człowieka. Ucieczka od polityki marzy mu się nie od dziś. Dobre złego początki miały miejsce w myśli politycznej opozycji antykomunistycznej Europy Wschodniej. Gdy w Polsce rzucono hasło "samoorganizacji społecznej", a w Czechach "siły bezsilnych", na Węgrzech po raz pierwszy padły słowa o "antypolityce". Tak zatytułowany został jeden z najważniejszych tekstów tamtych lat, w którym węgierski opozycjonista Gyorgy Konrad pisał: "Antypolityka to stan zdziwienia. Człowiek odkrywa, że rzeczy są niezwykłe, groteskowe, co więcej - pozbawione sensu. Dowiaduje się, że jest ofiarą i nie chce nią być. Nie chce, by jego życie i śmierć zależały od innych ludzi. Nie zawierza swojego życia politykom, żąda, by zwrócili mu jego język i filozofię". Antypolityka była w pełni uzasadnionym projektem kontestacji autorytarnego reżimu. Reżimu, który na trwałe skompromitował oświeceniowy rozum.

Uczynił nas wszystkich sceptykami, którzy nie potrafią już na poważnie wierzyć tradycji, ale nie ufają także jej oświeceniowej krytyce. Równemu dystansowi do zaangażowania po którejkolwiek stronie towarzyszy zanurzenie się w prywatność. Po "antypolityce" nastąpił w Polsce krótki okres polityki, a dziś wchodzimy w rzeczywistość "postpolityczną". "Postpolityczną" współczesność z jej zmierzchem wielkich projektów zdominowała figura nowoczesnego cynika, której wcieleniem w Polsce jest nowy przywódca, były uczestnik projektu III RP oraz jeden z byłych koryfeuszy projektu IV RP - nareszcie premier Donald Tusk. "Nowoczesny cynizm - jak opisuje to twórca tego pojęcia Peter Sloterdijk - należy określić jako stan świadomości, który następuje nie tylko po epoce naiwnie wyznawanych ideologii, ale również po ich unicestwieniu". Zauważmy od razu, że nowoczesny cynizm daleko odbiega od potocznego znaczenia słowa "cynik". Nowoczesny cynik dystansuje się przecież od wielkich projektów w szlachetnej obawie przed ich niebezpiecznymi konsekwencjami. Robi to, bo czuje się odpowiedzialny, bo nie jest mu wszystko jedno, bo jest realistą. "Gdyby na posterunkach zabrakło cyników, inni, zapewne jeszcze gorsi, natychmiast by ich zastąpili" - pisze Sloterdijk. Czyż nie stanowi to istoty legitymizacji Donalda Tuska w polskiej polityce? "By przeżyć - pisze Sloterdijk - trzeba uczęszczać do szkoły adaptacji. Innego wyjścia nie ma. Język ludzi, którzy pójście tą jedyną drogą zalecają z dobrą wiarą, przemianowuje adaptację na dojrzewanie". "Ja już wyszedłem z etapu naiwnego liberalizmu. Jestem człowiekiem doświadczenia, a nie ideologii" - to już nowe credo Donalda Tuska (w rozmowie z Robertem Krasowskim - "Dziennik" z 14 października 2007).

Jeśli wzorców, na których wspiera się współczesne odrzucenie polityczności, poszukiwać powinniśmy w "drugim obiegu" i czasach przeciwstawienia społeczeństwa ideologicznej władzy, to podglebiem dla "nowoczesnego cynizmu" jest "trzeci obieg" w Polsce lat 80. Przypomnijmy, "trzeci obieg" to nawiązujące do tradycji kontrkultury i niechętnie nastawione zarówno do władzy jak i do opozycji środowiska funkcjonujące w Polsce lat 80. To pokolenie wychowane w nihilizmie Polski Jaruzelskiej, nienawidzące komuny, ale głuche na patos opozycji, wyrażające się raczej w "miękkich środkach" krytycznych ironii i parodii ("Pomarańczowa alternatywa", "brulion", ziny), raczej w muzyce (Jarocin) niż w literaturze. Pokolenie zagubione ideologicznie, co zaowocuje wieloma zwrotami, podatne na fanatyzm, ale ostatecznie skazane na porażkę w poszukiwaniu konkretnej tożsamości (będzie to pokolenie raczej prawicowe, ale tylko reaktywnie prawicowe, buntujące się przeciw utożsamianemu z lewicą pokoleniu Marca '68). Gdy w końcu uda mu się dorobić odpowiedniej pozycji we władzy, mediach, biznesie, ideologią tego pokolenia okaże się "nowoczesny cynizm" (inna nazwa to "liberalizm zmęczenia" Cezarego Michalskiego otwarcie przyznającego się do "cynicznej" postawy). "Cynizm w swym pozornie bezładnym rozproszeniu pasuje świetnie do kluczowych placówek współczesnego społeczeństwa: parlamentów krajowych i lokalnych, służb nadzoru i kontroli, ośrodków zarządzania produkcja i wymianą, fakultetów akademickich, kancelarii biurokratycznych i redakcji mediów" - wskazuje Peter Sloterdijk. Zresztą niemiecki filozof w innym miejscu także zauważa obecny w opisywanym pokoleniu związek z kontrkulturą: "Cyników naszych czasów cechuje swego rodzaju zintegrowana aspołeczność. Pod tym względem przypominają adeptów kontrkultury, z którymi łączy ich ponadto gruntowne wyzbycie się iluzji". Ów "nowoczesny cynizm" stanowi dziś doskonałą podbudowę dla polityki "pozbawionej iluzji" związanej z III RP i IV RP, polityki, którą uprawia dzisiejsza władza w Polsce.

Sławomir Sierakowski

p

*Sławomir Sierakowski, ur. 1979, socjolog, założyciel i redaktor naczelny kwartalnika "Krytyka Polityczna" skupiającego najprężniejsze środowisko młodej polskiej lewicy. Inicjator listu otwartego do europejskiej opinii publicznej "Chcemy innej Europy" (2003). Jego teksty i wywiady ukazują się w "Dzienniku", "Rzeczpospolitej", "Gazecie Wyborczej" i "Polityce". W "Europie" nr 192 z 8 grudnia ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Pogrzebani żywcem".