Rządy PiS okazały się najbardziej burzliwym okresem dla polskiej demokracji od czasu "wojny na górze" z początku lat 90. Prawdziwą traumę przeżyła spora część elit. Czy ten dwuletni eksperyment poza niewątpliwym wzburzeniem umysłów przyniósł jednak coś pozytywnego? Czy w polskim społeczeństwie i polskiej polityce dokonały się jakieś zasadnicze zmiany? Tydzień temu na te pytania odpowiadali w "Europie" Paweł Śpiewak i Jerzy Sosnowski. Dziś przedstawiamy głos Ireneusza Krzemińskiego. Jego zdaniem za sprawą PiS-owskiej "rewolucji IV RP" dokonała się rzeczywista artykulacja marginalizowanych dotąd społecznych interesów. W III RP nie mogły one dojść do głosu, bo z definicji nie mieściły się w dyskursie, którego granice arbitralnie wyznaczała pewna część elit. To całkiem realne interesy Polski prowincjonalnej, żyjącej dotąd w poczuciu braku jakiegokolwiek wpływu na bieg spraw państwa. Dzięki PiS ta inna Polska mogła wreszcie dojść do głosu. W tym sensie ostatnie 2 lata był bez wątpienia okresem konsolidacji polskiej demokracji. Gorzej, że - jak zauważa Krzemiński - tą "inną Polską" kierowały nie tylko realne, ale również "wyobrażone" interesy. Te ostatnie wsparte były głównie na resentymencie wobec Europy i wszelkich "obcych". PiS starannie ów resentyment wykorzystywało, odwołując się ustami swoich liderów do pokładów narodowo-katolickiej tradycji. Związki rządzącej partii z Radiem Maryja czy Ligą Polskich Rodziny legitymizowały owa tradycję w jej najgorszej endeckiej postaci. PiS miało wedle Krzemińskiego szansę podjąć sensowną dyskusję nad oceną tej tradycji. Zamiast tego wolało ją mechanicznie wykorzystywać jako narzędzie mobilizacji mas przeciw elitom. Bracia Kaczyński wpędzili w ten sposób sporą część społeczeństwa w objęcia ideologii nie tylko moralnie fałszywej ale i kompletnie anachronicznej.

Reklama

p

Ireneusz Krzemiński*

Co zostało po IV RP

Jak spojrzeć na polskie doświadczenie ostatnich dwóch lat, nie lekceważąc obaw oraz nie zapominając o niezwykle silnych emocjach, jakie prowadzona przez PiS polityka wywołała przede wszystkim w Polsce, ale także w całej niemal Europie? Dziennikarze różnego autoramentu pisali dużo na ten temat, ja jednak chciałbym spojrzeć na zjawiska polskiej polityki (i ogólniej - życia publicznego) z szerszej perspektywy - nie doraźnej politycznej gry i ważnych nawet, ale lokalnych procesów społecznych. Sądzę, że można spojrzeć na te lata z perspektywy ogólniejszych zjawisk rozwoju demokracji - rozwoju, rzecz jasna, osobliwego, bo dokonującego się na fundamencie dziedzictwa komunistycznego totalitaryzmu.

Reklama

Stabilizacja i konsolidacja demokracji

Okres, w którym miała zostać zbudowana tzw. IV RP, stał się, jak sądzę, ważnym elementem stabilizacji demokratycznego ładu. Być może było to nawet coś, co niektórzy badacze demokracji nazwali "demokratyczną konsolidacją". Wydaje mi się przy tym, że nie można uznać obaw przed antydemokratycznymi zapędami poprzedniej ekipy rządzącej za "jałową obronę III RP" ani za głos środowisk, które stanowiły zaplecze i środowisko "głównych beneficjentów" polskiej transformacji skojarzonych notabene "definicyjnie" z Unią Demokratyczną, Unią Wolności i "Gazetą Wyborczą" - jakby chciał na przykład Rafał Matyja ("Tabu musi być przełamane", "Dziennik" z 31 grudnia 2007/1 stycznia 2008). Zagrożenia były (a może i są) całkiem realne zarówno ze względu na rodzaj, jak i treść politycznej mobilizacji, z jaką mieliśmy do czynienia, a także z powodu specyficznego zdefiniowania politycznych zadań państwa. Najogólniej rzecz biorąc - co bywa notorycznie przemilczane w komentarzach tzw. prawicowych komentatorów, na czele z Jadwigą Staniszkis, duchowym guru redakcji "Dziennika" - mobilizacja polityczna PiS odbywała się w ogromnym stopniu dzięki odwoływaniu się do populistycznie zdefiniowanych haseł, mniej czy bardziej bezpośrednio nawiązujących do dorobku i tradycji polskiej Narodowej Demokracji, czyli endecji. Nikt nie musi mnie przekonywać, że przywódcy "rewolucji IV RP", czyli bracia Kaczyńscy, nie są antysemitami, bez czego trudno sobie narodowo-katolicką tradycję wyobrazić. Niemniej, jeśli porównać sposób, w jaki o interesie narodowym pisał w swej fundującej myśl narodowo-katolicką książce Roman Dmowski w 1905 roku i jak o tymże interesie narodowym mówili w roku 2005 i później Jarosław i Lech Kaczyńscy, nawiązanie do tej tradycji nie okaże się pustosłowiem ani histeryczną reakcją postkomunistycznych środowisk. Sądzę, że Jarosław Kaczyński celowo i umyślnie postanowił stać się reprezentantem obozu osadzonego już dość mocno wokół instytucji kościelnych, takich jak Radio Maryja, oraz partii w rodzaju Ligi Polskich Rodzin - spadkobierców narodowo-katolickiej tradycji. Tradycja ta była przywoływana od samego początku istnienia III RP i szalenie niepokoiła Adama Michnika, który dostrzegł w niej przeciwnika, zanim tak naprawdę dała o sobie znać jako istotna siła polityczna. Trudno w tej chwili rozstrzygnąć, na ile Michnik po prostu przewidział dojście do głosu tej tradycji, a na ile jej powrót był spowodowany przez działania, które on sam prowokował, niejako "wywołując wilka z lasu". Niewątpliwie wielka kampania "ciemnogród kontra oświecona inteligencja europejska" był jednym z ważnych aspektów rozwoju demokratycznego ładu III RP. "Ciemnogród", w dużym stopniu za sprawą części środowisk katolickich - bo to właśnie w polskim Kościele ta tradycja przetrwała w najbardziej świadomej siebie postaci - zaczął podnosić głowę tym bardziej dumnie, im bardziej w języku publicznym nie było dla niego żadnego miejsca. Z założenia, z definicji był bowiem moralnie potępiony i wykluczony.

Reklama

Tymczasem już Alexis de Tocqueville zauważył, że takie wykluczenie i ostre napiętnowanie, które wyłącza z otwartej debaty jakiś głos, niezmiernie może przysłużyć się tym, których się wyklucza. Tak właśnie, moim zdaniem, stało się z polskimi środowiskami narodowo-katolickimi. Nabrały one znacznie większej mocy, niż miałoby to miejsce w sytuacji, gdyby swobodnie weszły w debatę publiczną od początku niepodległej Polski. W dodatku w procesie społecznej zmiany środowiska te zaczęły wyrażać różne społeczne interesy - zarówno te całkiem realne, jak - rzec można - wyobrażone. Jarosław Kaczyński dostrzegł w nich potencjał moralny oraz polityczny, i rozegrał wielce udaną walkę o wyprowadzenie na otwartą scenę polityczną tych wszystkich, którzy mieli poczucie zepchnięcia za kulisy. W tym sensie przedsięwzięcie Kaczyńskich istotnie było "rewolucyjne": wprowadziło na scenę polityczną i doprowadziło do pełni uczestnictwa we władzy środowiska społeczne wyrastające z ruchu "Solidarności", ale w początkowym okresie budowania demokracji wyraźnie zmarginalizowane albo wykluczone z pełni uczestnictwa bądź też mające silne poczucie takiego wykluczenia. Można sądzić, że to polskie zjawisko nie jest lub nie będzie odosobnione i zapewne podobnie sprawy przebiegać mogą u naszych sąsiadów budujących nowy ład.

IV RP, ideowe interesy i pokolenie "Solidarności"

Powiedziałem, że zwycięstwo PiS w poprzednich wyborach było możliwe, bo wyrażało rzeczywiste interesy społeczne. Przede wszystkim były to interesy nie tyle stricte ekonomiczne, co raczej związane z poczuciem braku reprezentacji zarówno tej bardziej konkretnej, właśnie do spraw bytowych nawiązującej, jak i tej symbolicznej, która polega na możliwości wyrażenia punktu widzenia niemieszczącego się w dyskursie kluczowych przekaźników medialnych. Jednym z lepszych przykładów takiego braku reprezentacji są środowiska dawnego pokolenia "Solidarności", a więc młodzież, która swego pokoleniowego przeżycia doznała wraz z wprowadzeniem stanu wojennego i dla której mit "Solidarności" stanowił budulec szczególnej społecznej tożsamości. To przecież przedstawiciele tego pokolenia, bez względu na to, że wielu z nich było obecnych w dyskursie publicznym, miało poczucie zmarginalizowania i nie mieściło się w specyficznej retoryce transformacyjnej, jaka ukształtowała się w III RP. Jednym z elementów krytycznego ostrza tej świadomości było poczucie rozczarowania do zaprzepaszczonych treści ideowych i moralnych "Solidarności" jako wielkiego dzieła wspólnego Polaków i rozmycia tego dziedzictwa przez niespodziewany romans bojowników o wolność z twórcami stanu wojennego i z całym środowiskiem PZPR-owskich oportunistów. Konieczność rozliczenia przeszłości, nadanie nowej, wolnej Polsce symbolicznego znaku - to niewątpliwie coś, co było bardzo żywym interesem społecznym wielu środowisk, tym bardziej uzasadnionym, jeśli wziąć pod uwagę puszczony już w niepamięć millerowski zamach na demokratyczne państwo. Właśnie wielka rzesza ludzi tego pokolenia, której jedną z ważniejszych reprezentacji stała się redakcja "Dziennika", poparła stanowczo program IV RP i PiS. Uważam więc, że jednym z większych osiągnięć "rewolucji IV RP" jest zmiana w publicznym dyskursie, zupełna przebudowa centrów kształtowania opinii publicznej, a przede wszystkim załamanie się tego, co można zasadnie określić "oficjalną mową" odrodzonej po 1989 roku Polski.

Próba powołania "PRL-bis" w ramach demokratycznych struktur i wybieralnych władz - to zamysł, który nie powiódł się Leszkowi Millerowi i to mimo że zyskał zaskakująco duże poparcie, również w szerokiej opinii publicznej. Paradoks polega na tym, że fakt, iż "PRL-bis" postkomunistom nie wyszła, zawdzięczają oni swemu głównemu sojusznikowi, czyli "Gazecie Wyborczej", przynajmniej o tyle, o ile jednak trzeba uznać jej odwagę ujawnienia afery Rywina. Afera ta i jej konsekwencje pokazały zresztą, że w demokratycznej rzeczywistości, w której nie zachwiały się podstawowe reguły, nie jest łatwo demokrację efektywnie ograniczyć. Swoboda działania i swoboda wypowiedzi, do której wszyscy bardzo szybko przywykli, wygenerowała błyskawicznie spory, kłótnie i ujawniła wewnętrzne walki, o których nikt nigdy nie dowiedziałby się w niedemokratycznym państwie. Kompromitacja postkomunistów była tak wielka, że nie sądzę, by mogli odrodzić się w postaci silnej partii - tak jak im się to wcześniej udało. Jest to niewątpliwie pozytywnym skutkiem rządów PiS.

Oznaczał on wielką przemianę na polskiej scenie politycznej. Zwycięstwo PiS w poprzednich wyborach, a PO w obecnych potwierdza zanik znaczenia "podziału postkomunistycznego". Zaraz po tym, jak starannie naukowo opisała ten podział Mirosława Grabowska - stracił on na znaczeniu. Być może będzie jeszcze odgrywał ważną rolę w działaniach i decyzjach przedstawicieli tych moralno-ideowych formacji, ale z całą pewnością przestał być żywą osią polskiej polityki. Zapewne do realnych sukcesów zaliczyć wypada fakt otwarcia, poszerzenia sceny politycznej, wprowadzenia na nią całkiem nowych środowisk. A są to środowiska socjologicznie dość dobrze określone: PiS ma swe zaplecze przede wszystkim w mniejszych miastach, w Polsce powiatowej, Polsce małych i średnich miast. Ludzie z Ostrołęki, Łomży czy symbolicznej Włoszczowej znaleźli się w sejmowych ławach i nawet zasiedli w rządzie. Niezależnie od tego przez przedziwną koalicję Jarosław Kaczyński awansował wiejskich, populistycznych karierowiczów z Samoobrony. Bez względu na to, jak można i należy ocenić jakość tej reprezentacji "ludu", na pewno za ich sprawą polityka opuściła wielkomiejskie salony. Wiązało się to - przynajmniej częściowo - z wyrażaniem nie tylko ambicji, ale także realnych interesów ekonomicznych, choćby właśnie inteligencji z powiatów oraz drobnych przedsiębiorców, którzy notorycznie mieli poczucie zmarginalizowania. Za sprawą zwycięstwa PiS sytuacja ta uległa - przynajmniej symbolicznej - zmianie.

Interesy wyobrażone i resentyment narodowo-katolicki

Wiąże się z tym jednak następna sprawa. Wspomniałem, że obok realnych interesów mobilizacja wokół hasła IV RP obejmowała także "interesy wyobrażone". Warto wymyślić taką kategorię na potrzeby analiz. Edmund Mokrzycki na początku lat 90. mówił o interesach teoretycznych i interesach osobistych. Przez te pierwsze rozumiał choćby powszechne wśród robotników w 1990 czy 1991 roku przekonanie o konieczności zmian makroekonomicznych i absurdzie wielkich zakładów socjalizmu, które powinno się sprywatyzować, co jednak nie dało się pogodzić z realnym interesem robotników, którzy z dnia na dzień znaleźli się wśród bezrobotnych. Używając dziś określenia "interesy wyobrażone", mam na myśli istotny w rodzących się demokracjach fakt, że nawet ci, którzy się starają, którzy uczciwie działają na rynku albo rzetelnie pracują, niekoniecznie osiągają sukces, a co gorsza często wyprzedzają ich ci, którzy mają lepsze rozeznanie, łut szczęścia albo potrafią umiejętnie wykorzystać sieć znajomości. Demokratyczny system wciąż rozbudowuje swoje struktury sprawiedliwości przez mechanizm prawny, dążąc do wyrównania szans ludzi na coraz ściślej określonych polach społecznego i gospodarczego działania. Ale te regulacje w dobie zasadniczych przemian muszą szwankować - a gdy szwankują, co na pewno jest faktem w naszym państwie, rodzi się poczucie niesprawiedliwości, które często przybiera nierealistyczną formę resentymentu, chęci odwetu na tych, którym się - "nie wiadomo dlaczego" - powiodło. Interesy wyobrażone to tyle, co interesy zdefiniowane na podstawie diagnozy niesprawiedliwego stosunku do podmiotów owych interesów. Mobilizacja narodowo-katolicka, która dodatkowo opierała się na rozliczeniu postkomunistycznych "władców III RP", w znacznym stopniu bazowała nie tylko na realnych, ale i wyobrażonych interesach. Naród - dobry, cierpliwy, katolicki - został wszak zdradzony przez te obce, nie-katolickie, postkomunistyczne (w domyśle: żydowskie) elity. Zdradzili go w dodatku liberałowie, którzy wraz z innymi obcymi (w domyśle: bogatymi Niemcami) chcą wyciągnąć z Polski wszystko, co się da, i podporządkować ją Europie, czyli zachodnim, ateistycznym biurokratom i rozpustnikom. A przecież w demokracji to Naród, który jest większością, powinien mieć głos decydujący - w jego imieniu powinni działać i przemawiać politycy.

Taka skrótowa rekonstrukcja tej aktywnej świadomości społecznej, która została zmobilizowana i zjednoczona przez PiS, niewiele odbiega od realnych sformułowań, jakie można znaleźć w prasowych wypowiedziach (zwłaszcza takich nadawców jak np. "Nasz Dziennik"). Pokazuje ona, że tradycja narodowo-katolicka mogła być zmobilizowana dlatego, że dostarczyła ludziom materiału do prostego wyjaśnienia wielu niejasnych zjawisk. Nie ulega wątpliwości, że częściowo ta "niejasność" wiązała się z rzeczywistym zagmatwaniem działań państwa i instytucji publicznych (głośna sprawa "mieszanej" własności państwowo-prywatnej, tak podkreślana w diagnozach Jadwigi Staniszkis jako zaplecze dla korupcyjnej polityki). Ale nie można zapominać o tej sferze rzeczywistości, której obraz budowany był wprawdzie na realnych uczuciach, ale nie na racjonalnym rozeznaniu ich przyczyny, jaką stanowił skomplikowany charakter rzeczywistości, gdzie nie zawsze zwycięża ten, kto "powinien".

Co zrobić z polską tradycją nacjonalistyczną?

Tutaj mieści się jeden z podstawowych zarzutów wobec twórców i przywódców "rewolucji IV RP". Budując IV RP Jarosław Kaczyński całkowicie świadomie odwołał się do tradycji narodowo-katolickiej, dobrze obliczając jej znaczenie w potocznym myśleniu oraz słusznie licząc na poparcie Kościoła i polskich biskupów znacznie przekraczające samych tylko zwolenników i wielbicieli ojca Rydzyka. Mentalność narodowa użyta do mobilizacji społecznej i konstrukcji swego rodzaju ruchu społecznego poparcia dla rządów PiS znajdowała swe uzasadnienie i legitymację w przekonaniach religijnych. Żądania polityczne i realizacja politycznych interesów zostały wyrażone w języku moralnych żądań. "Umoralnienie polityki" musiało więc prowadzić do niezwykłego napięcia w dyskursie społecznym oraz do niezwykle ostro zarysowanych konfliktów i podziałów. To po pierwsze.

Po drugie, trudno nie zgodzić się z przekonaniem, że tradycja narodowo-katolicka polskiej endecji to jedna z ciemniejszych kart reprezentacji myśli narodowej. Rzecz jasna, można się pocieszać, że tak naprawdę nie odbiegała ona drastycznie od tego, co działo się w przedwojennej Europie, a w porównaniu z rozwojem faszyzmu i nazizmu niemieckiego nie była "taka zła". Miała jednak z faszystami wiele wspólnego - na tyle dużo, że należy te związki poważnie wziąć pod uwagę. Z drugiej strony, tradycja endecka jest niewątpliwie bazą dla patriotycznych przekonań i nie można jej po prostu wykreślić z przeszłości. Tutaj mam największą pretensję do przywódców PiS, ale też do znacznej części intelektualnych środowisk, które PiS poparły, a zapewne i dalej popierają. Sądziłem bowiem, że Jarosław Kaczyński będzie w stanie, wydobywając i instrumentalnie używając narodowo-katolickiej tradycji, rozpocząć z nią prawdziwy dialog, zmuszając często bezmyślnych i zacietrzewionych zwolenników tej tradycji do zastanowienia się nad tym, co właśnie było w niej nie tylko "ciemne", ale zgoła zbrodnicze.

Ale nic takiego się nie stało. Wręcz odwrotnie - polityka Kaczyńskich dowartościowała społecznie i politycznie postawy, które nie tylko są moralnie złej jakości, ale w dodatku są anachroniczne w konfrontacji z myślowym dorobkiem Europy. Prawicowi publicyści, którzy ową europejską świadomość chcą identyfikować jako "lewicową poprawność polityczną", przyczynili się walnie do powstania czegoś, co nazwać należy "katolicką poprawnością polityczną - jej przejawy w Polsce znaleźć można nawet w empirycznym materiale socjologicznym. Tę "katolicką poprawność polityczną" wyrażały polityczne posunięcia PiS i to ona stanowiła - i w jakimś sensie wciąż stanowi - zagrożenie dla demokratycznego ładu, dla państwa, które powinno w możliwie największym stopniu reprezentować i uwzględniać interesy i przekonania zróżnicowanego ogółu obywateli.

Polityka i moralność

Na koniec wypada powiedzieć, że podejmowane przez ostatnie dwa lata przedsięwzięcie zbudowania państwa, które będzie stało na straży politycznie określonych wartości moralnych i społecznych, poniosło klęskę w wyniku demokratycznych wyborów. Tym samym zakorzenienie demokratycznych reguł (przy całej słabości polskiego społeczeństwa obywatelskiego) okazało się głębokie i jednoznaczne. Być może więc słabość społeczeństwa obywatelskiego pod pewnymi względami nie jest aż tak wielka, jakby się wydawało. Ale dzięki temu wyszło na jaw coś jeszcze ważniejszego - i dlatego właśnie złożony i dramatyczny okres minionych lat uznać można za etap konsolidacji demokracji. Wydaje mi się, że przemiana w polskim życiu politycznym polega na tym, że nie można już polityki traktować jako "zadania moralnego". Rządy i administracje nie są od stanowienia wartości, chyba że wyrażają wolę - uzgodnioną wspólnie wolę - ogółu swoich obywateli. Polska antypolityka, jaką rozwijała demokratyczna opozycja, a potem ruch "Solidarności", oparta była na moralnej krytyce i moralnych postulatach, które uzasadniały odrzucenie starego ustroju. Budowa nowego zaczęła się znowu bardziej na fundamencie wartości, które sformułowano "po swojemu", unikając jak ognia prawdziwej, ogólnospołecznej debaty na temat poszczególnych ustrojowych przekształceń. Oś organizująca scenę polityczną przez większą część okresu po 1989 roku dzieląca ją na "postkomunistów" i "postsolidarnościowców" zorganizowana była wokół wartości moralnych. "Rewolucja IV RP" także miała umoralnić system i społeczeństwo. Jednak nie na tym polega zadanie demokratycznych rządów i najwyższa pora, by ich podstawowym zadaniem stało się możliwie dobre i możliwie sprawiedliwe zarządzanie społecznym dorobkiem oraz reprezentowanie ogółu obywateli. Dzięki groźnemu eksperymentowi Kaczyńskich polityka wróciła więc, jak sądzę, do swego właściwego wymiaru. Budujcie, panowie politycy, autostrady, bacząc, by śmiertelnych wypadków było jak najmniej, i zajmijcie się polską służbą zdrowia, bo z tego będziecie rozliczani! Nie oznacza to, że kwestie moralne przestały być doniosłe we wspólnym życiu. Ale to debatujący ogół obywateli będzie odpowiadał na moralne wyzwania.

Ireneusz Krzemiński

p

*Ireneusz Krzemiński, ur. 1949, socjolog, profesor w Instytucie Socjologii UW, jeden z najbardziej znanych polskich badaczy społecznych. Zajmuje się problemami demokracji lokalnej, mniejszości oraz społeczną historią "Solidarności" - na ten ostatni temat opublikował m.in. "Czego chcieli, o czym myśleli? Analiza postulatów robotników Wybrzeża z 1970 i 1980 roku" (1987), "Czy Polska po Solidarności?" (1989). Ostatnio ukazała się książka pod jego redakcją "Wolność, równość, odmienność. Nowe ruchy społeczne w Polsce początków XXI wieku" (2006). W "Europie" nr 189 z 17 listopada ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Głos obywateli".