W efekcie od 2009 r. uczeń liceum po pierwszej klasie, który chce np. zdać na medycynę, przez dwa ostatnie lata szkoły uczyłby się obowiązkowo: polskiego, matematyki i języków obcych oraz trzech dodatkowych przedmiotów, jak biologia, fizyka i chemia, na poziomie poszerzonym. Na pierwszym roku zakończyłby jednak całkowicie naukę historii czy geografii.

Reklama

Ministerstwo Edukacji tłumaczy, że reforma jest konieczna, bo wykształcenie wyższe chce zdobyć aż 80 proc. młodzieży, a obecne treści programowe są zbyt obszerne dla wszystkich. "Nie każdy będzie bardzo dobry z polskiego czy historii, więc nie ma sensu wszystkich uczyć wszystkiego" - tłumaczy DZIENNIKOWI wiceminister edukacji prof. Zbigniew Marciniak. – By dobrze przygotować tak wielu młodych ludzi do studiów, potrzebne jest wzmocnienie wiedzy tylko z tych przedmiotów, które interesują ucznia i odciążenie go w ostatnich dwóch latach liceum nauki od tych, które na studiach będą mu zbędne – mówi.

Eksperci pytani przez DZIENNIK uważają, że to absurd.

"To niebezpieczna reforma" - uważa prof. Marcin Król, historyk idei i wykładowca uniwersytecki. "Oznaczałaby, że uczeń już na dwa lata przed maturą musiałby podjąć kluczową decyzję, jaką ścieżką rozwoju chce dalej podążać, jakie studia wybrać" - podkreśla. "Tak szybkie profilowanie jest zagrożeniem dla polskiej inteligencji" - uważa. Szkoły opuszczaliby bowiem nie inteligenci, ale wąsko wyspecjalizowani rzemieślnicy.

Reklama

Reformę krytykuje też Krystyna Łybacka, była minister edukacji, dziś zasiadająca z ramienia LiD w Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży. "Ta reforma naśladuje szkolnictwo amerykańskie i daje bardzo negatywne skutki. Determinuje bowiem późniejszą edukację. Czy ktoś w wieku 16 lat jest w stanie określić, czego naprawdę chce się dalej uczyć?" - pyta.

Podobnie uważa prof. Edmund Wittbrodt, były minister edukacji, dziś senator.

"Kształcenie ogólne powinno trwać jak najdłużej" - mówi DZIENNIKOWI Wittbrodt i podaje przykład zachodnich krajów Europy, w tym Belgii. Ogólne kształcenie jest tam przeciągnięte aż na dwa pierwsze lata studiów. Wspólnie uczą się studenci uniwersytetu i politechniki, mają także wspólny nabór na studia. "To pozwala ludziom po pierwsze zdobyć szersze pojęcie o świecie, a po drugie - tym samym - bardziej świadomie zdecydować o dalszym kierunku kształcenia" - podkreśla prof. Wittbrodt.

Reklama

Jeśli jednak minister Hall uda się przekonać Sejm do swojego pomysłu, reforma wejdzie w życie już w 2009 r. Teraz w resorcie trwają prace nad projektem. Mają się zakończyć przed wakacjami.

p

Pytanie jest fundamentalne: czy chcemy, by szkoły kończyli inteligenci, czy ciemna masa

Piotr Zaremba, komentator DZIENNIKA:

Nie można zadowolić górników czy lekarzy, warto przynajmniej podarować coś młodzieży. Zapytani, czy chcą się dalej uczyć przed maturą niepotrzebnych nudziarstw, uczniowie odpowiedzą zapewne, że nie. A zawtóruje być może większość rodziców. Skora nowa minister zapewnia ich, że zawracanie sobie głowy historią czy fizyką, gdy nie zdaje się jej na studia, jest nienowoczesne...

Każdy chce być nowoczesny i pragmatyczny. Więc zastrzeżenia profesora Marcina Króla i innych jajogłowych zostaną odłożone na półkę właśnie jako nienowoczesne. Nowoczesne są wywody wiceministra edukacji Marciniaka o „lepiej przygotowanej do studiów populacji”. Nie młodzież, nie obywatele, a populacja. Czyżby ten język oddawał myślenie nowej ekipy reformującej polską szkołę?

W samym uzasadnieniu jest racjonalne jądro. Mówiąc brutalnie: skoro edukacja ma być bardziej masowa, musi być mniej obciążająca. Rzecz w tym, że wielka operacja odchudzania programów już się odbyła wraz z reformą Handkego. Kto nie wierzy, niech spojrzy na obecną siatkę godzin z liceum i porówna z tą sprzed 10 - 15 lat.

Pytanie, czy iść dalej. Pani minister Hall sama zaprzecza swoim założeniom, zapowiadając w innym miejscu maturę z matematyki dla wszystkich. Po co taka matura humanistom? Ano po to, żeby uczyć myślenia. A więc może nie samo wbijanie sobie do głowy wiedzy pod kątem studiów jest ważne, a coś więcej. Coś, co czyni cię inteligentem, człowiekiem myślącym, pamiętającym, że przyszłym menedżerom zaleca się naukę filozofii, a nie tylko kucie wiedzy zawodowej.

Za istne horrendum uważam zapowiedź redukcji lekcji historii, z którą kontakt przyszli inżynierowie czy biolodzy kończyliby w wieku 16 lat. Tu już odchodzimy od akademickiej debaty o tym, co powinno się wkuwać w szkole, a czego szukać w internecie. Bo nauka historii (i wiedzy o społeczeństwie) to warunek zachowania tożsamości. Zarówno tej patriotycznej, polskiej, co w obliczu bitwy o pamięć ma znaczenie fundamentalne. Ale i tej obywatelskiej, która pozwala uniknąć używania nas przez władzę, każdą władzę, jako ciemnej masy podatnej na manipulację.

To nie jest wybór techniczny, zarezerwowany dla ekspertów. Tu w grę wchodzą najważniejsze wartości, więc głos powinna zabrać inteligencja.