Po pierwsze - jest paradoksem, że dziennikarz motoryzacyjny zachowuje się za kierownicą jak pirat drogowy. Znam miejsce, gdzie zdarzył się wypadek. Przejeżdżam tamtędy niemal codziennie. Wolę nie myśleć co by było, gdybym znalazł się tam w tym samym czasie co Zientarski. Życzę mu, żeby wrócił do zdrowia, aby mógł stanąć przed sądem, gdzie, mam nadzieję, zostanie potraktowany z całą surowością. Być może już nigdy nie powinien usiąść za kierownicą. Jeśli ktoś traktuje ulice miasta jak tor wyścigowy, to jest niebezpieczny dla otoczenia.

Reklama

Po drugie - Zientarski podobno lubił taki styl prowadzenia. Powstaje pytanie, jak to możliwe, że dotąd nie stracił prawa jazdy. Odpowiedź jest prosta: polska policja drogowa nie umie działać prewencyjnie. Policjanci wciąż wolą się ustawiać w krzakach z radarem, zamiast polować na prawdziwych wariatów. Znam w Warszawie kilka miejsc, gdzie idioci łamią przepisy po kilka razy na minutę. Nigdy nie widziałem tam policyjnego patrolu ani mobilnego punktu monitoringu.

Po trzecie - w naszym kraju istnieje grupa ludzi, którym wydaje się, że są za kierownicą śmiercioodporni - jak u Quentina Tarantino. Dużą część tej grupy stanowią ludzie znani. Ci, którzy powinni dawać przykład. Wydaje im się, że skoro są członkami warszawskiej socjety i mają dobry wózek, nic im się nie może stać. Policjanci często łapią się na lep ich popularności i patrzą na ich wybryki przez palce, a gwiazdy jeszcze się tym przechwalają.

Po czwarte - zarządcy dróg. Warszawski Zarząd Dróg Miejskich doskonale wiedział o niebezpiecznym miejscu. Nie jest to pierwszy wypadek, który się tam zdarza. Na jezdni jest wybrzuszenie, którego łatwo nie zauważyć, a które dawno powinno zostać zlikwidowane. Idę o zakład, że w ZDM nikt nie poniesie odpowiedzialności za to kryminalne zaniedbanie. Przecież urzędasy postawiły tam znak ograniczenia prędkości, więc czują się usprawiedliwieni.

Reklama

Może tragedia Zientarskiego coś zmieni w każdej z tych dziedzin. Może ktoś puknie się w głowę, zanim wciśnie gaz do podłogi. Oby.