Co było najważniejszym zjawiskiem politycznym XX wieku? Z odpowiedzią na takie pytanie nie ma większych problemów. Z pewnością był to totalitaryzm. Totalitarne ideologie, ruchy i systemy polityczne wywarły największy wpływ na historię ubiegłego stulecia. A obecne stulecie? Choć dopiero co się rozpoczęło, można powiedzieć, że kluczowym dla niego zjawiskiem jest powrót religii do polityki. Za symboliczny początek XXI wieku zwykle uznaje się przecież zamachy 11 września dokonane przez religijnych fanatyków. Razem z wieżami World Trade Center runął mit ostatecznego usunięcia religii z polityki, jakiego miała dokonać zeświecczona zachodnia cywilizacja.

Reklama

Oba te wielkie historyczne zjawiska - totalitaryzm i religia jako siła polityczna - leżą w centrum zainteresowania Marka Lilli, gościa kolejnej "Debaty Dziennika". Lilla, znakomity historyk idei, to jeden z tych nielicznych intelektualistów, którzy ogromną erudycję potrafią łączyć z błyskotliwym piórem. Absolwent, a potem wykładowca najlepszych amerykańskich uczelni (Harvard, Uniwersytet Chicagowski, obecnie Columbia) polskiemu czytelnikowi znany jest na razie głównie z książki "Lekkomyślny umysł" wydanej u nas mniej więcej rok temu. Opisuje w niej zaangażowanie największych XX-wiecznych intelektualistów w polityczne ruchy i ideologie o totalitarnym charakterze. W 2007 r. w USA ukazała się kolejna ważna książka Lilli "The Stillborn God" ("Poroniony Bóg") poświęcona politycznej teologii i szerzej - obecności religii w polityce. Podobnie jak "Lekkomyślny umysł" wywołała spore dyskusje, a dziennik "New York Times" umieścił ją na liście 100 najlepszych książek roku.

Zwodniczy urok polityki

W "Lekkomyślnym umyśle" Lilla postawił proste, ale fundamentalne pytanie: dlaczego wybitni intelektualiści angażują się w niebezpieczne ruchy polityczne? Co pociąga ich w skrajnych, totalitarnych ideologiach? Próbując rozwikłać ten problem, Lilla idzie tropem Czesława Miłosza - tytuł jego książki wprost nawiązuje do "Zniewolonego umysłu", w którym Miłosz zastanawiał się, dlaczego wybitni powojenni polscy pisarze zaangażowali się po wojnie w budowanie komunizmu. W swojej książce polski noblista rozliczał się poniekąd także sam ze sobą, próbował wytłumaczyć, dlaczego przez kilka powojennych lat skłonny był służyć państwu budującemu polską wersję stalinowskiego totalitaryzmu. Lilla (na swoje szczęście) takich tłumaczeń udzielać nie musi, a interesują go przede wszystkim pierwszoplanowe postaci europejskiego życia intelektualnego w XX wieku takie jak Martin Heidegger, Carl Schmitt, Gyoergy Lukacs, Jean-Paul Sartre, Alexandre Kojeve czy Jacques Derrida.

Reklama

Nieszczęsna przygoda intelektualistów z polityką i władzą zaczęła się jednak grubo wcześniej. Jej początek związany jest wedle Lilli z imieniem najważniejszego bodaj myśliciela starożytności - Platona. Około 368 roku p.n.e. roku Platon namawiany przez przyjaciół wybrał się do sycylijskich Syrakuz, by wpajać filozoficzne idee tamtejszemu władcy, tyranowi Dionizjosowi. Zaczął wierzyć, że dzięki filozoficznym radom tyran zaprowadzi na wyspie sprawiedliwy ustrój. Wyprawa skończyła się dla wielkiego filozofa nie najlepiej. Polityczne zawirowania i konflikty sprawiły, że wkrótce był zmuszony opuścić miasto.

Intelektualistów z późniejszych epok ta porażka niewiele nauczyła. Chętnie angażowali się w politykę, a bycie "doradcą księcia" bardzo im imponowało. Czy mieli nadzieję - tak jak Platon - że uda im się nawrócić tyranów na filozoficzną mądrość? Trudno powiedzieć, w każdym razie ich działania właściwie nigdy nie kończyły się powodzeniem. Natura władzy pozostawała niezmienna, a mędrcy niekiedy płacili za swoje zaangażowanie głową. W XX wieku to zaangażowanie stało się śmiertelnie niebezpieczne nie tylko dla nich samych, ale i dla milionów ludzi poddanych totalitarnej władzy. Intelektualiści - także ci najwięksi - współpracowali z nią i uzasadniali jej działania. Dlaczego? Lilla przyznaje, że trudno o jednoznaczną odpowiedź, ale sugeruje, iż największą rolę odegrały tu rozmaite fantazje i złudzenia. Intelektualiści zwykle łudzili się, że totalitarna władza zrealizuje jakieś ideały, które sami wyznawali, wcieli w życie szlachetne wzorce i koncepcje. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale w 1933 roku wielki niemiecki filozof Martin Heidegger naprawdę uważał, że nazizm reprezentuje wielkie ideały starożytnej Grecji. Inni filozofowie czy pisarze w podobnej roli twórcy nowej szlachetnej ludzkości obsadzali z kolei sowiecki komunizm. To intelektualne zaślepienie zapewne jeszcze długo będzie nas frapować, ale Mark Lilla uczynił wiele, by je wyjaśnić.

Bóg i władza

Reklama

Dwa totalitaryzmy - nazizm i komunizm - dogłębnie przeorały XX wiek. Po upadku drugiego z nich długo wierzono, że świat wkracza w epokę polityki wyzwolonej od wpływu wszelkich skrajnych idei. Także tych związanych z religijnym fanatyzmem. Zwycięstwo politycznego liberalizmu miało spowodować, że religia zostanie ostatecznie przeniesiona do sfery prywatnej. Ale okazało się to tylko złudzeniem. Ofensywa religijnego fundamentalizmu przybrała na sile. Także w obrębie samego Zachodu. Językiem religii przemawia dziś nie tylko fanatyczny prezydent Iranu, ale także George Bush, przywódca największej zachodniej demokracji. Z inspiracji religijnej korzysta nie tylko tradycjonalistyczna prawica, ale także lewica. Religia triumfalnie powraca do polityki w coraz to nowych formach.

W "Poronionym Bogu" Lilla zwraca uwagę, że lekceważenie religii było prawdopodobnie największym błędem liberalnego Zachodu. W gruncie rzeczy od czasów oświecenia wierzył on, że znajduje się na prostej drodze do całkowitego zeświecczenia polityki. Dlatego takim szokiem było zetknięcie z islamskim fundamentalizmem, któremu religia służy za uzasadnienie działań powszechnie uważanych za zbrodnicze. Fenomen islamizmu wydawał się ludziom Zachodu niezrozumiały. Podobnie jak i religijny język, którym przemawiali jego bojownicy.

A przecież - zauważa Lilla - Zachód mógłby nie mieć tych problemów i rozumieć całą sprawę znacznie lepiej, gdyby uważniej przyjrzał się własnej historii. Idea oparcia politycznego porządku na religii nie zniknęła w świecie zachodnim wraz z oświeceniem. Ożywiał ją niekiedy sam liberalizm lansując w XIX wieku i później rozmaite idee "religii obywatelskiej", która miała się dostosować do reguł nowoczesnego świata. Zamiast tego od XX stulecia w Europie mamy do czynienia z dynamicznym odrodzeniem politycznej teologii, i to w najbardziej radykalnej postaci. Jej przedstawiciele mówią o apokalipsie albo też wprost nawołują do oparcia porządku politycznego na teologicznych podstawach. Rzecznicy rozmaitych wersji liberalnej teologii nie byli w stanie ich powstrzymać. Przegrywali w tym starciu, bo nie umieli udzielić odpowiedzi na pytania o tożsamość czy wyższy moralny wymiar polityki.

Przemyślenie tych historycznych procesów pozwoliłoby Zachodowi, wedle Lilli, lepiej zrozumieć fenomen radykalnego islamu. Zrozumienie oznacza tu przede wszystkim pozbycie się charakterystycznej dla zwolenników sekularyzmu postawy zadufania, która wbrew faktom każe im traktować religię z pobłażaniem. Zachód - zdaje się twierdzić Lilla - musi wreszcie pogodzić się z faktem obecności religii i teologii w życiu politycznym i wspierać ich bardziej umiarkowane formy. Także te, które pojawiają się świecie islamu. Liberalne poczucie wyższości najwyższy czas odłożyć do lamusa.

Marka Lillę można by określić mianem krytyka zachodnich złudzeń. Złudzeń intelektualistów uważających, że absolutna władza wcieli w życie ich szlachetne idee. I złudzeń całej liberalnej cywilizacji, której wydawało się, że usunie religię poza swój obręb. Złudzenia mają jednak to do siebie, że często powracają - w innych postaciach i kostiumach. Czy lekcja XX wieku czegoś nas nauczyła? Czy w naszym stuleciu będziemy potrafili ustrzec się tamtych iluzji? Także o to będzie można zapytać Marka Lillę w trakcie naszej debaty.