Irena Sendlerowa, która wyciągnęła z warszawskiego getta na aryjską stronę 2500 żydowskich dzieci, powtarzała, że najtrudniejsze było przekonanie matki. "Gdy mówiłam, że mogę uratować jej dziecko, zawsze padało pytanie, jaką daję gwarancję, iż ono przeżyje. I wtedy musiałam odpowiedzieć, że żadnej" - opowiadała w wywiadach.

Reklama

To były dramatyczne chwile. Rodzice płakali, a dziadkowie krzyczeli, że nigdy nie oddadzą wnucząt. Matki trzymały kurczowo rączki maluchów. Czasami Irena Sendlerowa opuszczała taki dom sama. Gdy wracała następnego dnia, okazywało się, że cała rodzina została wywieziona na Umschlagplatz. To właśnie stąd wzięły się jej koszmarne sny.

Częściej jednak udawało się jej namówić rodziców, by rozstali się z dzieckiem. Po latach za swoje poświęcenie Irena Sendlerowa została nagrodzona nie tylko odznaczeniem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ale także słowami jednej z uratowanych dziewczynek: "Miałam trzy matki. Pierwsza to ta, która mnie urodziła i z wielkiej miłości oddała, by mnie ratować. Moja biologiczna matka zginęła w obozie w Poniatowej. Druga - to moja mama, wspaniała Stanisława Bussoldowa, która mnie wychowała. A Irenę Sendlerową traktuję jak trzecią mamę. Dzięki niej zostałam wywieziona z getta" - mówiła kilkanaście miesięcy temu w rozmowie z DZIENNIKIEM Elżbieta Ficowska, pedagog i była przewodnicząca Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu.

Dzieci wywożone w skrzynkach

Irena Sendlerowa miała przepustkę do getta, bo była pracownikiem ośrodka pomocy społecznej. W grudniu 1942 roku Rada Pomocy Żydom "Żegota" mianowała ją szefową wydziału dziecięcego. Za murami panowała wówczas epidemia tyfusu, a Niemcy, którzy panicznie bali się tej choroby, pozwolili jej wwozić na teren odciętej od świata dzielnicy leki i środki sanitarne. "Ulice były pełne żebrzących dzieci" - wspominała Sendlerowa. "Widziałyśmy je, wchodząc do getta, a kiedy po paru godzinach wychodziłyśmy, często były to trupki przykryte gazetami".

Reklama

To właśnie wtedy zrodził się w jej głowie pomysł, by wywozić żydowskie dzieci na aryjską stronę. "Początkowo kierowałam się raczej pobudkami emocjonalnymi - pisała po wojnie Sendlerowa - zdając sobie sprawę z potworności wegetacji za murami, starałam się pomóc dawnym przyjaciołom".

Do przerzutu każdego malucha potrzeba było 10 osób. Pani Irenie pomagały łączniczki z "Żegoty", siostry zakonne, księża i tramwajarze. Sposobów przemycenia dziecka było wiele. Uśpione lekami niemowlęta wkładano do drewnianych skrzynek z otworami, które o świcie zabierał motorniczy tramwaju kursującego w getcie. Właśnie tak wyszła z getta Elżbieta Ficowska. "Zostałam uśpiona luminalem i zapakowana do skrzynki razem ze srebrną łyżeczką, na której było wygrawerowane moje imię i data urodzenia. Trafiłam do pogotowia opiekuńczego, które prowadziła moja polska mama" - opowiada.

Reklama

Czasem dochodziło do bardzo dramatycznych sytuacji. "Moja koleżanka Jaga Piotrowska wiozła kiedyś kilkuletniego malucha tramwajem - opowiadała Irena Sendlerowa Annie Mieszkowskiej, autorce książki "Matka dzieci Holocaustu". - Dziecko, które zostało zabrane od matki, płakało i wołało ją po żydowsku. Moja łączniczka zamarła, bo wzbudziło to od razu zainteresowanie pasażerów. (...) Motorniczy słyszał płacz dziecka i zrozumiał grozę sytuacji. Zatrzymał tramwaj. Powiedział, że pojazd się zepsuł i jedzie do zajezdni, kiedy wszyscy wysiedli, spytał: Gdzie panią zawieźć".

Kryjówka u polskiej rodziny

Starsze dzieci wyprowadzano przy pomocy działających w getcie brygad pracy. "W ten sposób został ocalony kilkuletni Stefanek, dzisiaj starszy pan, który nie wie dokładnie, ile ma lat. (...) Przeżył wojnę i mieszka przy zachodniej granicy Polski. Opowiadał mi, jak wszedł pod płaszcz dorosłego mężczyzny, bose nóżki włożył do jego butów. I trzymał się za pasek jego spodni. Za bramą został odebrany przez umówioną osobę." - napisała Anna Mieszkowska.

Ale prawdziwa walka o życie wywiezionego dziecka zaczynała się po aryjskiej stronie, kiedy trzeba było je ukryć i pomóc przetrwać wojnę. I tym też zajmowała się Irena Sendlerowa - to ona załatwiała fałszywe papiery i umieszczała uciekinierów u warszawskich rodzin. "Maluchy nie rozumiały często sytuacji - wspominała później. - Wiozłam kiedyś zapłakanego, zrozpaczonego chłopczyka do kolejnych już opiekunów, a on, szlochając, pytał: <Proszę pani, ile można mieć mamuś, bo ja już jadę do trzeciej>".

Wiele uratowanych żydowskich dzieci trafiało do polskich klasztorów w Warszawie, Chotomowie i Turkowicach. Zakonnice uczyły je pacierza i surowo ganiły, gdy maluchy odzywały się w jidysz. Schronienie w klasztorze znalazł m.in. wybitny teoretyk literatury, 74-letni dziś profesor Michał Głowiński. "Dzięki niej przeżyłem nie tylko ja, ale i moja mama. Matka dostała pracę jako służąca u nauczycielki w Otwocku, a ja znalazłem się u sióstr" - opowiadał nam rok temu, z okazji 97. urodzin pani Sendlerowej.

Cicha bohaterka

Irena Sendlerowa tysiące razy ryzykowała życie, ratując żydowskie dzieci. Aresztowana w 1943 r. przez Gestapo, była torturowana i skazana na śmierć. "Żegota" zdołała ją uratować. W ukryciu nadal pomagała w ratowaniu dzieci z getta. Nie wiadomo, ile z nich przeżyło wojnę. Część trafiła do Izraela, część wyjechała na Zachód, inne zostały w Polsce. "Wiele z nich nigdy nie dowiedziało się prawdy o swojej przeszłości - mówi Elżbieta Ficowska. - Nie wiedzą więc, komu zawdzięczają życie".

Przy pisaniu artykułu korzystałam z książki "Matka dzieci Holocaustu. Historia Ireny Sendlerowej" pod redakcją Anny Mieszkowskiej

p

Prof. Leszek Kołakowski wspomina Irenę Sendlerową specjalnie dla DZIENNIKA

Jestem jednym z niewielu jeszcze żyjących ludzi, którzy pamiętają panią Sendlerową z czasów wojny i okupacji.

Mając piętnaście lat, mieszkałem przez kilka miesięcy u pani Janiny Grabowskiej na Woli. Była to melina, gdzie ukrywali się różni Polacy żydowskiego pochodzenia, którzy uciekli, czy zostali wyciągnięci z getta. Niektórzy z nich, jak wiem, przeżyli wojnę, o innych nic nie wiem. Jeden z tych ludzi nieopatrznie wyszedł na ulicę, został schwytany przez szmalcowników i wydany Niemcom na śmierć. W sąsiednim domu mieszkała Irena Sendlerowa, która prawie codziennie nas odwiedzała. Pracowała w biurze. Ale głównym jej zajęciem było ratowanie dzieci żydowskich. Uratowała ich bardzo wiele. Śmierć jej groziła codziennie, co godzina. W końcu aresztowało ją gestapo. Miała być oczywiście zabita, ale jakimś sposobem polskiemu podziemiu udało się przekupić jednego gestapowca, który ją wypuścił. Sendlerowa była jednak na liście rozstrzelanych ogłoszonej przez okupantów.

Mówiła mi, gdy rozmawiałem z nią u ojców bonifratrów, którzy się nią w ostatnich latach opiekowali, że gestapowiec, który ją przesłuchiwał, pokazał jej grubą teczkę, gdzie była, jak mówił, wielka ilość donosów pisanych przez naszych "rodaków".

Zmarła właśnie Irena Sendlerowa, była jedną z tych niezwykłych, szlachetnych dusz gotowych ryzykować codziennie życiem i wystawiać się na męczeńską śmierć dla ratowania innych ludzi. Nigdy nie próbowała zabiegać o honory czy przywileje za swoją okupacyjną robotę. Niechaj jej życie będzie przykładem dla nas wszystkich. Niechaj to życie świeci nam jasno w czasach, gdy tyle widzimy podłości.