Testy jako formę egzaminu zewnętrznego wprowadził pięć lat temu ówczesny minister edukacji Mirosław Handke. Były częścią wielkiej reformy, która miała zrewolucjonizować polską szkołę. Szybko jednak okazało się, że nowy system się nie sprawdził. "Testy miały pokazywać, jakie braki mają polscy uczniowie. Na ich podstawie chcieliśmy diagnozować problemy, rozwiązywać je i w ten sposób podwyższać poziom edukacji. Teraz widać jednak, że testy niczego nie wykrywają" - przyznaje w rozmowie z DZIENNIKIEM Irena Dzierzgowska, wiceminister w resorcie Handkego.
Na czym polega problem? Zadania na teście gimnazjalnym są co roku dostosowywane do średniego poziomu uczniów, którzy będą go zdawać. Testy nie są więc w stanie wykazać, czy gimnazjaliści wiedzą więcej niż ich starsi koledzy, czy wręcz przeciwnie - znacznie mniej. Bo jeśli są w danym roku wyraźnie słabsi, otrzymują po prostu łatwiejsze zadania egzaminacyjne.
Dramatyczne skutki uśredniania testów obserwuje nauczyciel historii w jednym z warszawskich liceów Ireneusz Wywiał. "Do szkół trafiają coraz gorzej przygotowani uczniowie. Ale cóż z tego, skoro nie ma to żadnego odbicia w wynikach testów? Są co roku takie same i tak samo dobre. A jeżeli oceny są dobre, to nikt palcem nie kiwnie, żeby coś zmieniać" - denerwuje się Wywiał. Jego zdaniem to bardzo wygodne dla Ministerstwa Edukacji, które może spocząć na laurach i nie denerwować się rzeczywistym poziomem polskich uczniów.
Ale o tym, że bez takiej wiedzy nie można poważnie rozmawiać o edukacji, od dawna wiedzą specjaliści na Zachodzie. Dlatego coraz więcej krajów Unii Europejskiej wprowadza zewnętrzny systemy monitorowania poziomu wiedzy uczniów. Na przykład Niemcy co dwa lata przeprowadzają specjalne egzaminy, które sprawdzają wyniki nauczania i w zależności od nich modyfikują system. Poza tym w większości zachodnich państw stosowany jest matematyczny model oceny, który pozwala porównać wyniki kolejnych roczników uczniów. Właśnie w ten sposób oceniane są międzynarodowe testy PISA i PIRLS. "W Polsce nie ma takich testów" - potwierdza doktor Barbara Ostrowska z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Jej zdaniem z tego powodu nie ma również narzędzi, dzięki którym można by ocenić, w jakim kierunku zmierza polska edukacja.
"Rzeczywiście system nie jest doskonały. Jestem jednak przeciwnikiem rewolucji w oświacie. A metoda, która pozwala porównywać wyniki kolejnych roczników mogłaby na tym etapie rozwoju systemu oświaty nie zostać zrozumiana przez społeczeństwo. Jak bowiem pokazują amerykańskie doświadczenia czasem skutek wywołany opublikowaniem wyniku, jest gorszy niż sam wynik" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM Zofia Hryhorowicz, dyrektor Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej w Poznaniu.
p
Wyniki testu gimnazjalistów
2006 rok – średnia
Test humanistyczny – 31,4 pkt
Test matematyczno-przyrodniczy – 23,9 pkt
2007 rok – średnia
Test humanistyczny – 31,48 pkt
Test matematyczno-przyrodniczy – 25,31 pkt
2008 rok – średnia
Test humanistyczny – ok. 30 pkt
Test matematyczno-przyrodniczy – ok. 24 pkt
p
Test nie wykaże, czy mamy zapaść oświatową
Klara Klinger: Do czego są potrzebne testy gimnazjalne?
Krzysztof Konarzewski*: Kiedy je wprowadzano, liczono, że spełnią dwa zadania: umożliwią porównywanie umiejętności i wiedzy dzieci w obrębie jednego rocznika, co jest niezbędne do sprawiedliwej rekrutacji do szkoły średniej, oraz dadzą możliwość oceny postępu i regresu polskiej oświaty. Ale tego drugiego celu nie spełniają.
Dlaczego? Przecież możemy zestawić i porównać wyniki testów z kilku lat.
To nic nam nie da. Okaże się jedynie, iż wyniki z kolejnych lat są bardzo podobne albo nawet takie same. A dzieje się tak dlatego, że testy są standaryzowane, czyli za każdym razem dostosowywane do poziomu danego rocznika. Żeby przygotować zadania egzaminacyjne, najpierw trzeba je przetestować. W czasie wstępnego testowania, które prowadzi się na małych próbkach uczniów, usuwa się zadania zbyt trudne i zbyt łatwe. Chodzi o to, aby średnia trudność egzaminu za każdym razem odpowiadała średniej umiejętności uczniów z danego rocznika. Skutek jest zaś taki, że średnie wyników testowania co roku są niemal takie same. Dlatego nawet gdyby się okazało, że w Polsce mamy zapaść oświatową i że dzieci potwornie zgłupiały, to test by tego nie wykrył. Jego wynik byłby tak samo dobry jak w poprzednim roku, bo zadania byłyby wystandaryzowane, a więc odpowiednio łatwiejsze.
Co jest złego w standaryzowaniu testów?
Muszą być standaryzowane, żebyśmy mogli porównywać uczniów i szkoły w obrębie rocznika. Ale tym samym pozbawiamy się narzędzia do oceny stanu naszej edukacji. Nie możemy ocenić, czy z roku na rok wykształcenie absolwentów poprawia się, czy pogarsza. Nie możemy też porównywać absolwentów różnych szkół – podstawowych i gimnazjalnych, gimnazjalnych i średnich. Nie możemy więc powiedzieć, ile naszemu dziecku dało gimnazjum, a ile liceum. Czy zmądrzało, czy może raczej obniżyło swój poziom. Żeby były możliwe takie porównania, testy sprawdzające wiedzę na kolejnych etapach kształcenia powinny być formalnie identyczne, a różnić się tylko treścią. Jednak tak nie jest – CKE rozpada się na trzy niezależne zespoły: do spraw sprawdzianu, egzaminu i matury, które nie współpracują ze sobą. W efekcie każdy test ocenia i bada zupełnie inne umiejętności. Nie daje więc żadnej informacji o ciągłości edukacji. To uniemożliwia rozsądną debatę o zmianach w oświacie.
Ale przecież dyskutując o edukacji, bazujemy właśnie na tych testach.
I właśnie to jest najgorsze, bo wmawiają nam, że dzięki testom dostajemy obraz postępu albo upadku oświaty polskiej, a to nieprawda. Testy umożliwiają jedynie porównywanie wyników uczniów i szkół w obrębie jednego roku. Możemy jedynie powiedzieć, że w tym roku szkoła nr 7 była lepsza od szkoły nr 15. A Kasia z 3a zdała lepiej od Joasi z 3c. Ale nie dowiemy się, czy Kasia jest lepsza od koleżanki z poprzedniego roku ani czy istnieje różnica w nauczaniu w szkole numer 7 w tym i zeszłym roku. Testy przydają się więc głównie w procesie rekrutacji do szkoły średniej.
Czy można poprawić system testowania?
Oczywiście. Trzeba tylko porzucić technologię pomiaru z lat 70. Na świecie od dawna istnieją sposoby, które pozwalają sprowadzać skalę poszczególnych testów do wspólnej skali. Mam nadzieję, że prędzej czy później dotrą także do Polski.
*prof. Krzysztof Konarzewski, socjolog i psycholog społeczny z Instytutu Psychologii PAN, robił badania nad stosowaniem testów szkolnych