Właściwie przyzwyczailiśmy się do tego, że postsowiecki Kaukaz jest miejscem chronicznie niestabilnym. Patrząc chłodnym okiem na całą sytuację, można powiedzieć, że niedawne starcie między Rosją a Gruzją było właściwie nieuchronne. Że ambicja małego narodu musiała się zderzyć z dążeniem byłego supermocarstwa do zachowania kontroli nad całym obszarem. Dążeniem polegającym głównie na podsycaniu konfliktów i lokalnych separatyzmów. A jednak wojna w Gruzji zaszokowała świat. Jego sympatia w naturalny sposób jest dziś po stronie narodu mniejszego, bardziej poszkodowanego. By jednak zrozumieć skomplikowaną grę, która - co nie ulega wątpliwości - toczy się wokół Gruzji, trzeba poznać argumenty obu stron. Dlatego dzisiejszy numer "Europy" poświęcony w całości gruzińskiemu konfliktowi otwiera rozmowa z wpływowym kremlowskim doradcą Glebem Pawłowskim. Winą za wojnę obarcza on prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego. To właśnie Saakaszwili, licząc na interwencję Ameryki, rozpoczął zdaniem Pawłowskiego agresywne działania, zmuszając tym samym Rosję do interwencji.

Reklama

p

Filip Memches: Czy wojna o Osetię Południową była nieunikniona? Rosja obarcza winą za eskalację konfliktu Gruzję. Sama jednak wspierała południowoosetyjskich separatystów, przez co zrezygnowała z odgrywania roli siły rozjemczej i otwarcie stała się stroną w tej zbrojnej konfrontacji.
Gleb Pawłowski*: Wojna jest zawsze porażką polityki. Ale pozwala ona politykom wrócić do rzeczywistości i przyjąć do ich wiadomości to, czego nie chcieli sobie wcześniej uświadomić. Podstawową rzeczywistością, którą wypychano ze świadomości europejskiej polityki, było istnienie Rosji jako państwa strategicznie broniącego się przed kwestionowaniem jego bytu. Na ignorowaniu tego faktu bazowała w zasadzie polityka i Amerykanów, i Saakaszwilego. W pewnym momencie charakter stosunków Białego Domu z prezydentem Gruzji przekształcił się w coś, co psychoanalitycy nazywają patologiczną parą. Zrodził się nienaturalny tandem, w ramach którego obie strony pogarszały sobie wzajemnie jakość prowadzonej polityki. USA zachowywały się na Kaukazie jak imperium brytyjskie w Azji w XIX wieku - pogrążyły się w intrygach knutych z różnymi lokalnymi klanami. W pewnym momencie polityka amerykańska okazała się zakładniczką Saakaszwilego.

Nie przecenia pan możliwości gruzińskiego prezydenta?
Saakaszwili żądał wprost od USA interwencji na Kaukazie. Robił to na tyle intensywnie, że można wnioskować, iż liczył na nią. Potrzebował dużego wybuchu na Kaukazie, aby maksymalnie umiędzynarodowić konflikt, nadać mu jak największą skalę i skłonić Amerykanów do uczestnictwa w nim. Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy: Saakaszwili uważa, że może wpłynąć na wynik wyborów prezydenckich w USA. On ma bardzo dużo przyjaciół w obozie republikańskim i w obecnej administracji w Waszyngtonie. Widocznie poczuł, że przyjmą piłkę, którą im rzuci, żeby podważyć przedwyborczy porządek rzeczy, uderzając w interesy Obamy, a przysparzając punktów McCainowi. Nigdy nie wiadomo, jak dziwaczne idee mogą się pojawić w głowach ludzi, ale z tego wynika, że ktoś z nie najwyższych szczebli administracji amerykańskiej mógł prezydenta Gruzji do tego nakłaniać. Saakaszwili jest postacią w swoim rodzaju barwną, lecz przy tym bardzo dziwną, bo anachroniczną. Dlatego z punktu widzenia racjonalnej teorii polityki pozostaje nieobliczalny.

W czym się to konkretnie przejawia?
To, co zrobił nacierając na Cchinwali, było bezmyślne. Jemu ten atak jawił się jednak jako bardzo zgrabna kombinacja. Zaczęła się olimpiada, Putin przebywał w Pekinie, więc Saakaszwili przypuszczał, że w razie gruzińskiej napaści Miedwiediew nie będzie zdolny podjąć decyzji, bo komunikacja między ośrodkami władzy będzie utrudniona. To założenie było cyniczne, lecz i racjonalne. Idąc bowiem tym tokiem myślenia, ludność osetyjska pod naporem wojska rzuciłaby się do ucieczki przez tunel Roki prowadzący na terytorium Rosji, co zresztą się stało. Uciekająca ludność miała z kolei uniemożliwić Rosji wprowadzenie przez ten sam tunel swoich wojsk. Trzeba jeszcze wymienić jeden motyw działania Saakaszwilego - racjonalny jako element strategii wojennej, choć zarazem cyniczny. Chodzi o liczenie na wybuch w Inguszetii. Bo Ingusze nie lubią Osetyjczyków, zwłaszcza tych z południowej Osetii. A Inguszetia też pozostaje niestabilna, to bardzo kłopotliwy dla Rosji rejon. Jeśli Osetyjczycy zaczęliby masowo napływać od południa, to nieuchronnie naciskaliby na ziemie Inguszów. To wszystko mogłoby doprowadzić do wybuchu konfliktu w rosyjskiej części Kaukazu. Koncepcja Saakaszwilego polegała, jak sądzę, na tym, by takim wybuchem sterować - nie tyle go wywołać, co nim dyrygować. W tym jednak jest już element politycznej bezmyślności. To dziwne, że Saakaszwili nie brał pod uwagę tego, że działania Rosji będą miały charakter wyprzedzający. Żadna ekipa w Moskwie nie przyglądałaby się przebiegowi kaukaskich wypadków biernie - nawet gdyby na Kremlu zasiadał Garri Kasparow, jego działania byłyby dokładnie takie same jak Miedwiediewa, a być może nawet bardziej okrutne. Tym, co powinno nas dziś martwić, to wypadnięcie Kaukazu z Europy. I to, że Europa nie ma koncepcji co do jego przyszłości. Znamienne, że jeśli chodzi o Bliski Wschód, takiej koncepcji nie brak, chociaż geograficznie region ten znajduje się dalej od Europy.

Czy dla Rosji warunkiem rzeczywistego wycofania jej wojsk z terytorium Gruzji i zawarcia z tym państwem pokoju jest odejście od władzy Saakaszwilego?
O takim warunku można mówić w dwóch tonacjach: analitycznej i imperatywnej. Analitycznie rzecz biorąc, jest czymś dość oczywistym, że dopóki Saakaszwili pozostaje prezydentem, żadne korzystne dla Gruzji uregulowanie sytuacji nie wydaje się możliwe. Pozwoliłbym sobie nawet zwrócić uwagę na pewien paradoks: to promoskiewskiemu, a nie antymoskiewskiemu prezydentowi udałoby się szybciej spowodować, że Abchazja i Osetia Południowa staną się ponownie częścią Gruzji. Ale teraz taki powrót nie jest już możliwy. Stało się tu to samo co z w wypadku Kosowa, i to po raz drugi. Uważam, że słowo "ludobójstwo" padające w kontekście bieżących wydarzeń odnosi się bardziej do tego, co działo się w Osetii Południowej na początku lat 90., w czasie pierwszej wojny gruzińsko-osetyjskiej, niż teraz. Wtedy mieliśmy do czynienia rzeczywiście z koszmarnymi aktami ludobójstwa. Ludzie pozostają jednak tacy sami, nie zapominają, co się działo 20 lat temu. Stąd dla Osetyjczyków ostrzał Cchinwali przez Gruzinów oznaczał powrót tamtego ludobójstwa. Podobnie nie może pan wytłumaczyć Żydom z Izraela różnicy między Holocaustem a napaścią Arabów. Osetyjczykom nie wytłumaczy pan różnic między wydarzeniami z początku lat 90. a obecnymi. Kwestia jest więc rozstrzygnięta na niekorzyść terytorialnej integralności Gruzji, niezależnie od tego, jak potoczy się dalej ten proces. Ale nie można nadal pobłażać zamrożonemu konfliktowi. Sądzę, że Moskwa podeszła do tej sytuacji z gotowością radykalnego rozstrzygnięcia sporu. Jednak do tego potrzebna jest i strona gruzińska. A ona w obecnym swoim stanie jest chyba niezdolna do porozumienia. Konieczne jest więc wywarcie większego nacisku przez Europę. Ta ostatnia musi zaproponować coś więcej niż flagę Unii Europejskiej, pod którą był prowadzony ostrzał Cchinwali.

Przyrównał pan politykę USA do XIX-wiecznej polityki brytyjskiej. Ale przecież to, co robi Rosja na Kaukazie, jest niczym innym jak wskrzeszaniem kolonializmu. Osetia, którą rządzą popierani przez Moskwę lokalni kacykowie, jest tu wręcz modelowym przykładem.
Osetia nigdy nie była dla Rosji jakimś narodowym być albo nie być. To nie Rosja zaczęła 20 lat temu konflikt w Osetii. Zaczęli go Gruzini. W Rosji w czasie pierwszej wojny gruzińsko-osetyjskiej w ogóle mało kto wiedział i rozumiał, co się tam dzieje. To było przykre zaskoczenie. Ale pańskie pytanie pod pewnym względem może być uzasadnione. Jakie wyzwanie, taka i odpowiedź - Rosja znajduje się w konceptualnej zależności od obecnej amerykańskiej filozofii uprawiania polityki. Łatwo to zauważyć w retoryce rosyjskich polityków. Wiele jej elementów zawdzięczają oni amerykańskim wpływom po 11 września 2001 roku. Jednym z zadań prezydentury Miedwiediewa jest w tym kontekście pozbycie się ducha triumfalizmu bushowskiego - triumfalizmu nastawionego na hegemonię. Bo Kaukaz to delikatny mechanizm, i my, Rosjanie, sami zapłaciliśmy niezmiernie wysoką cenę za to, że w przeszłości tego nie pojmowaliśmy. Teraz potrzeba europeizacji Kaukazu. Konieczna jest tu współpraca Rosji z europejskimi partnerami. Niestety, Ameryka wnosi na Kaukaz elementy bardzo grubiańskiej geopolityki sprowadzającej się do kwestii obrony rurociągów naftowych. To uniemożliwia prowadzenie politycznych działań w szerszym horyzoncie.

Reklama

Ale destabilizacja na Kaukazie może stanowić bardzo konkretne zagrożenie dla dostaw ropy naftowej z rejonu Morza Kaspijskiego. Truizmem jest stwierdzenie, że rurociąg Baku-Tbilisi-Ceyhan to dla rosyjskich dostawców poważna konkurencja. Można więc pójść dalej i postawić tezę, że destabilizacja znacznie bardziej opłaca się Rosji niż - jak pan mówi - Ameryce.
Tu mieszają się dwa wymiary argumentów. W ramach jednego z tych wymiarów konkurencyjne stosunki między poszczególnymi państwami eksporterami surowców energetycznych są czymś zupełnie normalnym. Dla Rosji to nie jest sprawa życia i śmierci, ponieważ trudno jest mi sobie wyobrazić, że nie będziemy mieli komu sprzedawać ropy i gazu tylko dlatego, że będzie zbyt dużo nierosyjskich rurociągów. Drugi wymiar argumentów to pole do rozważań nad geopolityczną dominacją. Jeśli mieszamy go z pierwszym, otrzymujemy absurdalne, poplątane sytuacje - takie jak te wokół gruzińskiej polityki. Wspomnijmy tu też, że administracja amerykańska planowała jeszcze w zeszłym roku operację wojenną w Iranie, co w efekcie stwarzałoby między innymi niebezpieczeństwo dla dostaw gazu irańskiego do innych krajów. Powinniśmy wychodzić z tej geopolitycznej mgły pierwszego dziesięciolecia XXI wieku, która bardzo zepsuła jakość bieżącej polityki i nie pozwoliła rozwiązać żadnego istotnego problemu. To ciągłe ględzenie o równowadze sił nie zbudowało równowagi w żadnym zakątku świata, tylko wszędzie ją rozbujało. Owszem, Rosji doskwierają rywale na rynku gazowym, ale nie sądzę, by na Kremlu byli wariaci, którzy byliby gotowi podbić ceny tego surowca, by wszczynać wojny.

Jak zatem optymalnie należałoby rozwiązać kwestię kaukaską?
Najlepsze, co można zrobić, to jej nie ruszać i nie budzić. W stosunkach między Armenią i Azerbejdżanem też drzemie upiór wojny, ale obie strony starają się go nie ruszać. Chociaż jakoś wykorzystują owego upiora w swojej polityce wewnętrznej, konsolidując własne społeczeństwa. To samo działo się w czasach ZSRR pod naciskiem sowieckiej dyktatury. Kaukaz był wtedy prawie pokojowy, mimo że zamieszkujące go narody często się wzajemnie nienawidziły.

Czy Rosję zaskoczyła solidarność okazana Gruzji przez Polskę, Ukrainę, Litwę i Estonię, zwłaszcza w kontekście obecności prezydentów tych krajów w Tbilisi, gdy wojska rosyjskie posuwały się coraz bardziej w głąb gruzińskiego terytorium?
Na granicy Białorusi, Rosji i Ukrainy co roku ma miejsce polityczne show na wysokim szczeblu pod nazwą "słowiański bazar". Niegdyś w tej imprezie regularnie uczestniczyli prezydenci tych trzech krajów, którzy ciągle mówili o przyjaźni trzech słowiańskich narodów. W wydarzeniu, które pan wymienił, też jest coś takiego sztucznego, mającego niewielki związek z polityką. Można je więc określić jako "kaukaski bazar" albo "tbiliski bazar". Tam nie było idei, tam były tylko emocje. Ale te emocje nie niosą za sobą żadnych koncepcji rozwiązywania politycznych problemów. Chodzi tu również o problemy, które dotyczą stosunków między uczestnikami tego spotkania. To było takie czysto emocjonalne, wojenno-polityczne show.

Pańska dość lekceważąca opinia nie odzwierciedla gwałtownych reakcji, jakie w Rosji wywołała inicjatywa prezydentów Polski, Ukrainy i krajów bałtyckich...
To wydarzenie przeszło w Rosji bez echa ze strony opinii publicznej - nawet kręgów opozycyjnych. Zwrócono jedynie uwagę na obecność Juszczenki, a to dlatego, że w oczach rosyjskiego społeczeństwa jest on po prostu szczególnym szwarccharakterem. Ale prezydent Polski już taką postacią nie jest. Rosjanie nawet nie wiedzą, co on takiego w Tbilisi powiedział i za co go polski rząd dezawuuje. Wie pan, to jakby scena ze spektaklu, który się nie odbył. Gdyby Rosja naprawdę nacierała na Tbilisi z zamiarem obalenia prezydenta Saakaszwilego, to takie reakcje przypuszczalnie byłyby zrozumiałe. Tyle że wtedy nie byłoby takich scen, lecz poważne dyplomatyczne ruchy. A tak mamy do czynienia z wydarzeniem z dziedziny masowej kultury politycznej.

Polityka rosyjska spotyka się z ostrą krytyką już nie tylko krajów dawnego bloku wschodniego czy USA, ale i krajów tak zwanej starej Europy. Niedawno Carl Bildt przyrównał ją do polityki Hitlera.
Takich wypowiedzi nie należy wyolbrzymiać, chociaż mamy w Rosji swoje stanowisko na ten temat. Poza tym w polityce międzynarodowej występuje taka prawidłowość, że kiedy ktoś kogoś nazwie faszystą, to okazuje się to bez sensu, bo za chwilę jego samego kto inny określi tym samym mianem. I spór się kończy. Trzeba tego unikać. Dotyczy to także Rosji, która również nie jest od tego wolna. Z tą tendencją łączą się jednak problemy bardziej zasadnicze. Rosję odbiera się w Europie jako partnera "swojego", ale zarazem obcego i niebezpiecznego. Tego szybko nie da się zmienić, gdyż źródła problemu tkwią w odległych czasach. On daje o sobie znać przy okazji każdego poważnego konfliktu. Tymczasem Miedwiediew chce przestrzeni, w której moglibyśmy przyzwyczajać się wzajemnie do siebie i do naszych różnic, przekładając to na porządek jakiejś polityki multikulturowej. W przeciwnym razie będziemy tkwić w sytuacji przygotowującej nas do jakiegoś historycznego Armagedonu. W Rosji też słychać ludzi żalących się na Stalina, że nie zajął Europy aż po kanał La Manche. Ale gdyby to zrobił, czy powojenna historia byłaby lepsza?

p

*Gleb Pawłowski, ur. 1951, politolog, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego. W latach 70. dysydent związany z wychodzącym w Rosji i na emigracji pismem "Poiski" (Poszukiwania). W drugiej połowie lat 80. zaangażował się w pieriestrojkę. W 1995 roku był jednym z założycieli Fundacji Efektywnej Polityki, która przygotowywała kampanie wyborcze m.in. Borysa Jelcyna i Anatolija Czubajsa. Jest uważany za jednego z czołowych doradców Kremla. W "Europie" nr 201 z 9 lutego br. opublikowaliśmy wywiad z nim "Kim jest Dmitrij Miedwiediew".