p

Paul Kennedy*

W anarchicznym świecie, który przez grzeczność nazywamy stosunkami międzynarodowymi, rosyjska agresja na Osetię Południową i Abchazję nie miała w sobie nic zaskakującego czy niespotykanego. Wielka potęga toczyła gwałtowny spór z małym sąsiadem o to, co zwykle bywa najbardziej banalną przyczyną wojny - kto powinien rządzić tam, gdzie wymieszane grupy etniczne mają roszczenia odnośnie tej samej ziemi i siedzą okrakiem na międzypaństwowych granicach. Większy naród ostro skarcił mniejszy, głównie po to, by narzucić własne rozwiązanie problemu, ale również po to, by przypomnieć obserwatorom pewną starą prawdę: "Silni robią to, co mogą zrobić, słabi cierpią to, co muszą wycierpieć". Duzi chłopcy są górą.

Dość często zdarza się jednak, że niespodziewany kryzys wprawia wielką potęgę w stan pewnej konfuzji. Fascynujące byłoby na przykład, gdybyśmy mogli dowiedzieć się, jak chińskie politbiuro patrzy na wydarzenia w Osetii. W tej chwili oczywiście najbardziej przejmuje się ono przebiegiem olimpiady, i z pewnością zarówno Gruzja, jak i Rosja wzbudziły poirytowanie Chińczyków tym, że musiały swój spór zamienić w otwartą walkę akurat teraz. Chińskie kierownictwo musi również przejawiać zainteresowanie wzmocnieniem rosyjskiej asertywności i nacjonalizmu - jednak z pewnością nikt w Pekinie nie ma w związku z tym obaw, ponieważ Chińczycy dobrze wiedzą, że sprytny Putin nie zwróci się przeciwko nim: Chiny są silne, nie przejmują się ewentualnymi stratami, więc lepiej z nimi nie zadzierać. Dla nich bardziej niepokojące, to może być to, że Rosja złamała tę klauzulę Karty Narodów Zjednoczonych, którą Chiny uważają za najważniejszą ze wszystkich: klauzulę o nieingerowaniu w sprawy wewnętrzne sąsiadującego państwa. Z drugiej strony, Chińczykom Han nie mogła nie spodobać się idea zdecydowanego zdyscyplinowania dysydenckich mniejszości etnicznych wzdłuż przysparzającej kłopotów granicy. Los Gruzji nie leży bezpośrednio w obszarze zainteresowania Pekinu. Szorstkie potraktowanie rządu Micheila Saakaszwilego to uderzenie w prestiż i wpływy amerykańskie w Azji, co zawsze Chinom odpowiada. A zatem - nie mając absolutnie zaufania do Rosji - Chiny mogą uznawać, że nie muszą martwić się bałaganem w Osetii.

Reklama

Zupełnie inne odczucia panują z pewnością w NATO i w Unii Europejskiej czy w większych europejskich stolicach. Tutaj, zwłaszcza we Francji i w Niemczech (Gordon Brown wydaje się przytłoczony własnymi lokalnymi problemami w Szkocji) pojawia się obawa, że aktywność militarna i twarda polityka Rosji zapowiadają upadek "nowego europejskiego porządku", który utrwalił się po 1991 roku - że stanowią odpowiednik niegdysiejszego kryzysu związanego z remilitaryzacją Nadrenii w 1936 roku zapowiadającego koniec Europy powersalskiej. Przyjaźń z Rosją nie utrzyma się w obliczu terroryzowania i szantażowania firm zachodnich takich jak BP, prób zastraszania rosyjskich dysydentów na Zachodzie oraz ponownego zaangażowania KGB za granicą - czyli w obliczu prostego faktu, że Rosja nie jest krajem "normalnym". To nie Polska ani Węgry, tam nigdy nie dotarło oświecenie.

Są jeszcze inne powody do obaw. Po pierwsze, Rosja przeraża wszystkie te wschodnioeuropejskie państwa, które ze wszystkich sił próbowały wyrwać się z jej niedźwiedziego uścisku przy pierwszej okazji, jaka nadarzyła się po 1989 i 1991 roku. To państwa, z którymi Europa połączyła się nie tylko ekonomicznymi i kulturowymi więzami Unii, ale mającymi zapewniać bezpieczeństwo więzami NATO - ze wszystkimi tego przerażającymi konsekwencjami. W tej chwili Gruzja nie jest członkiem NATO, mimo nacisków administracji Busha. W Brukseli i Waszyngtonie wszyscy nerwowo odetchnęli z ulgą. Ale co się stanie, jeżeli spór graniczny powstanie między Estonią (obecnie w NATO) i Rosją? Czy portugalskie i duńskie wojsko są gotowe do marszu na wschód? Czy są na to gotowi Niemcy? I po drugie, jak Europa Zachodnia i Środkowa poradzi sobie ze swoim poważnym uzależnieniem od rosyjskiego gazu ziemnego i możliwością szantażu ze strony Moskwy? Wiele się zmieniło od czasu, gdy w listopadzie 1989 roku runął mur.

Również dla USA możliwe konsekwencje wydarzeń ostatnich tygodni są liczne i poważne. Spójrzmy na wyzwanie, przed którym stoi Waszyngton: jak na Boga stworzyć spójną linię polityczną w reakcji na odległy, szybko wybuchający konflikt etniczno-językowy, kwestionowanie granic, zachowanie skłonnego do ryzyka gruzińskiego sprzymierzeńca, coraz bardziej asertywną Rosję z nową energetyczną kartą przetargową, skonfundowaną Unię Europejską i sparaliżowaną Radę Bezpieczeństwa? Wszystko dzieje się naraz, a tymczasem amerykańskie zasoby wojskowe są pompowane w inne rejony świata, zaś uwagę polityków amerykańskich zaprzątają absurdy kampanii prezydenckiej. Nie mamy narzędzi nacisku. Moskwa ma - przynajmniej w tej części świata. Zachodnie wpływy nie sięgną już dalej na wschód, w głąb Eurazji. Napoleon się tego nauczył i Hitler się tego nauczył - teraz kolej na George'a Busha.

Reklama

To naprowadza nas na szersze geopolityczne znaczenie gruzińskiego odcinka, czyli na problem realnej potęgi Stanów Zjednoczonych we współczesnym, szybko zmieniającym się świecie. Mogłoby być lepiej - potęga ta została osłabiona w ciągu ostatnich ośmiu lat przez nierozważną, a czasem arogancką dyplomację, przez obsesję "wojny z terrorem" i lekkomyślną politykę podatkową. Dekada po roku 1991 była okresem, w którym pozycja USA jako pierwszego mocarstwa była nie do zakwestionowania - Charles Krauthammer w swoim pamiętnym zdaniu określił ją jako "moment jednobiegunowości". Ten okres dobiegł końca. Historykom następnych pokoleń tempo tej zmiany wyda się niepojęte. We wczesnych latach 90. George Bush senior, James Baker i inni weterani polityki zagranicznej zastanawiali się, jak zapobiec upadkowi Rosji. Teraz trzeba obawiać się wzrastającej rosyjskiej potęgi.

Na końcu (ale kiedy to będzie?) to twarda putinowska Rosja prawdopodobnie przegra. Putin może teraz wydawać się hardy i pewny siebie, ale kart na przyszłość nie ma znowu aż tak dobrych. Jego siła opiera się na dwóch rzeczach: dostawach energii i rosyjskim nacjonalizmie. Złoża ropy i gazu ziemnego mogą ulec wyczerpaniu szybciej, niż się spodziewa. A rosyjski nacjonalizm wywołuje nieprawdopodobny strach, wrogość i chęć oporu. To musi stanowić geopolityczną przeszkodę.

A zatem osetyjski odcinek jest ważny, ale jego znaczenie nie powinno być nieproporcjonalnie wyolbrzymiane. Mówi nam ono wiele o naszym obecnym, wrażliwym, międzynarodowym systemie państw. Przed nami ciekawe czasy.

© Paul Kennedy, as published in The Guardian 16.08.2008

przeł. Emilia Wrocławska

p

*Paul Kennedy, ur. 1945, brytyjski historyk, politolog, specjalista w dziedzinie studiów strategicznych i stosunków międzynarodowych, obecnie wykładowca uniwersytetu Yale. Zajmował się m.in. dziejami dyplomacji, historią drugiej wojny światowej i imperium brytyjskiego. Jest autorem kilkunastu książek - najbardziej znana spośród nich to "Mocarstwa świata: narodziny, rozkwit, upadek" (wyd. pol. 1996). W "Europie" nr 181 z 22 września ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Dumny hegemon".