"Polska bardzo szybko zareagowała i zaproponowała mi pomoc, dlatego nie namyślając się zbyt długo, przyjęłam tę pomoc" – powiedziała w rozmowie z TVP Info białoruska lekkoatletka, która postanowiła nie wracać z igrzysk olimpijskich w Tokio na Białoruś. Po krytyce władz sportowych swojego kraju została odsunięta od udziału igrzyskach, białoruskie służby próbowały ją zmusić do wylotu na Białoruś. Kobieta poprosiła o pomoc japońską policję.

Reklama

Relacjonując wydarzenia w Tokio i podróż do Polski przez Wiedeń Cimanouska podkreśliła, że kontaktowała się z ambasadami kilku państw, pomagała jej białoruska Fundacja Solidarności Sportowej. - Myślę, że był moment, w którym byłam zbyt emocjonalna w swoim wypowiedziach, powiedziałam o błędzie trenerów. Napisałam o tym na Instagramie, nie spodziewałam się, że moja wypowiedź może doprowadzić do takiej sytuacji - mówiła o rozwoju wydarzeń, które doprowadziły ją do wychodźstwa.

Jak mówiła, otrzymała wiele sygnałów od bliskich, że nie może wracać do kraju, a rodzina i znajomi ostrzegali ją, że "tutaj w telewizji mówią straszne rzeczy o tobie".

"Pierwsza noc, kiedy udało mi się wyspać"

Reklama

- Dzisiejsza noc była pierwszą, kiedy udało mi się wyspać. Teraz czuję się świetnie, czuję się bezpiecznie, jestem szczęśliwa, że jestem tutaj, jestem bardzo wdzięczna Polsce za pomoc, mam nadzieję, że będę mogła tu zostać i kontynuować karierę sportową - powiedziała.

Wyraziła też nadzieję na powrót do rodzinnego kraju, kiedy okoliczności na to pozwolą. - Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane wrócić do Białorusi, że w naszym kraju będzie bezpiecznie, że czeka nas w przyszłości lepsze życie – dodała.

Jak mówiła, współpasażerowie lotu z Tokio do Wiednia nie wiedzieli, kim jest. - Ale już kiedy lecieliśmy z Wiednia do Warszawy, ludzie podchodzili, prosili o wspólną fotografię, życzyli powiedzenia, wyrażali nadzieję, że będę bezpieczna – relacjonowała.

"Sygnał dotarł w niedzielę"

Reklama

Szynkowski vel Sęk powiedział, że sygnał, iż Cimanouska potrzebuje pomocy, dotarł w niedzielę. - Natychmiast była decyzja, że reagujemy - powiedział wiceszef MSZ, zwracając uwagę na działania wiceministra Marcina Przydacza, który odpowiadał za sprawę na początkowym etapie. Podkreślił, że w operację było zaangażowanych wiele osób i instytucji, w tym polscy dyplomaci, przewoźnik lotniczy i białoruskie środowiska opozycyjne. - Zaangażowanych było kilkadziesiąt osób. Operacja była niełatwa, ryzykowna, ale sprawnie i skutecznie przeprowadzona - dodał.

Zaznaczył, że akceptację dla operacji i ostateczną decyzję o wyborze wariantu, "ale także co do nadania tej akcji pełnego priorytetu", podjął premier Mateusz Morawiecki. - To z tego szczebla była podejmowana decyzja o wyrażeniu tego gestu solidarności – dodał.

- Dla nas priorytetem było bezpieczeństwo, dlatego nie dzieliliśmy się szczegółami dotyczącymi planu podróży. On był przewidziany w różnych wariantach – powiedział. - Serdecznie dziękuję, że pani nam zaufała – zwrócił się do Cimanouskiej.

- Dla sportowca najważniejsze oczywiście są igrzyska olimpijskie, ale moje niestety skoczyły się dla mnie tak, jak się skończyły. Jestem ogromnie szczęśliwa, że tutaj jestem, że jestem bezpieczna. Bardzo chcę spotkać się z mężem i wspólnie z nim podjąć decyzję, co dalej - powiedziała Cimanouska, zwracając uwagę, że Polska także jemu pomogła wyjechać z Białorusi.