SYLWIA CZUBKOWSKA: 200 tysięcy emigrantów uciekło przed kryzysem do Polski. Wrócili, mimo że co drugi nie ma tu mieszkania i nie przywiózł z zagranicy żadnych oszczędności, by je sobie kupić. Niepokoją pana te dane?

Reklama

IRENEUSZ JABŁOŃSKI*: Ależ wprost przeciwnie, one są zaskakująco korzystne. Obawiałem się, że fala powrotów z emigracji może być o wiele większa. Okazuje się jednak, że blisko 90 procentom naszych emigrantów się powiodło. Nawet jeżeli nie robią jakiejś oszałamiającej kariery za granicą, to przynajmniej mają na tyle stabilną sytuację zawodową i finansową, że nie muszą uciekać przed kryzysem. A to, że nie udało się tym kilku procentom? Cóż, takie jest ryzyko emigracji. Nigdy nie jest tak, że wszyscy wygrywają. Co ważne, nawet spośród tych, którzy wrócili, czy raczej ewakuowali się, część przywiozła ze sobą oszczędności, kupiła mieszkania, założyła własne biznesy. Tym samym wykonała założony sobie przed wyjazdem plan.

Kilkadziesiąt tysięcy Polaków nie przywiozło jednak zupełnie nic. Ani oszczędności, ani doświadczenia zawodowego, które uczyniłoby ich atrakcyjnymi dla polskich pracodawców. Ci ludzie pracowali za granicą na zmywaku, w fabryce czy na budowie.

Ci są rzeczywiście w dużo gorszej sytuacji. O nich można powiedzieć, że przegrali swoją szansę, stracili czas i energię włożone w wyjazd. Ale przecież i wśród Polaków w kraju część nie ma ani oszczędności, ani najlepszych perspektyw zawodowych. Powracający mają mimo wszystko nad nimi tę przewagę, że za granicą poznali nową kulturę pracy. Są dzięki temu znacznie bardziej elastyczni i nawet jeżeli w swoim CV nie mają wpisów, które oszołomiłyby pracodawcę, to i tak zyskali znacznie więcej, niż gdyby wykonywali podobną pracę w Polsce.

Reklama

A właściwie dlaczego tak niewielu Polaków przestraszyło się kryzysu i wróciło do kraju? Przecież tutaj znają realia, mogliby liczyć na pomoc opieki społecznej.

Tyle tylko, że emigranci zdążyli poznać już tę opiekuńczość państwa w innym wydaniu. Oni wiedzą, że Wielka Brytania czy Holandia potrafi się nimi zająć znacznie lepiej niż Polska. I nie tylko chodzi o wysokość zasiłków dla bezrobotnych, ale także o perspektywy znalezienia sobie innej pracy, a co za tym idzie, w miarę wygodnego życia. I właśnie dlatego nie spodziewam się większej fali powrotów z emigracji. Choć oczywiście w samych powrotach nie ma nic złego. Przecież jeśli ci ludzie przyjadą do Polski, to wzmocnią naszą gospodarkę, bo będą pracować na PKB polski, a nie brytyjski, niemiecki czy hiszpański. Dzięki nim to nasz kraj, a nie jakikolwiek inny, będzie się bogacił. Zwłaszcza że rynek pracy nie jest grą o wyniku zerowym. Aby pracę dostał człowiek powracający z zagranicy, wcale nie musi jej stracić ktoś z Polski. Byłoby więc całkiem nieźle, gdyby emigranci rzeczywiście zaczęli wracać.

Na razie jednak większość z tych 200 tysięcy, którzy wrócili, już myśli o kolejnym wyjeździe. Mówią, że Polska ich rozczarowała, a pracodawcy proponują 1500 złotych pensji, podczas gdy oni przyzwyczaili się do takiej sumy, tyle że w funtach.

Reklama

To charakterystyczny dla zarobkowych emigrantów „szok pensji”. Już zdążyli zapomnieć, że w Polsce zarabia się zupełnie inaczej niż za granicą, ale także o tym, że i wydatki są u nas całkiem inne. To, że nie chcą pracować za nazbyt małe w ich mniemaniu pieniądze, jest ściśle związane z tą emigracją. Bo to już nie jest zwykła emigracja zarobkowa, tylko taka cyrkulacyjna, w której jeździ się z miejsca na miejsce, z kraju do kraju. Po prostu tam, gdzie jest lepsza praca.

*Ireneusz Jabłoński, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha