Jak powiedział Cimoszewicz w odpowiedzi na pytania o incydent, "coś tu ewidentnie nie funkcjonuje mimo zapewnień, że polska przestrzeń powietrzna jest bezpieczna, że wszystko jest dobrze zorganizowane". - To nie jest pierwszy przypadek jak wiemy. Najgorsze jest to, że zlekceważono doniesienia płynące od mieszkańców Białowieży - zauważył. Dodał: - Wydaje mi się, że to skutek nadmiernej centralizacji kierowania, dowodzenia. Pozbawienie samodzielności funkcjonariuszy na niższym szczeblu. Ci po prostu patrzą do góry, a sami nie wykazują żadnej samodzielności.
Dymisja? "Zażądałbym bardzo precyzyjnych informacji"
Na pytanie o to, czy on sam na miejscu premiera zażądałby dymisji, Cimoszewicz odrzekł, że zażądałby "bardzo precyzyjnych informacji jak to się mogło stać". - To, że nasze radary nie wychwyciły tych helikopterów - to jest zrozumiałe, taka jest technika. Natomiast to, że mimo tych wszystkich zapowiedzi o wojnie hybrydowej, o Grupie Wagnera, o możliwych prowokacjach, nie stworzono systemu obserwacji granicy wystarczająco sprawnego, jest bardzo zaskakujące. Tu już jest kwestia odpowiedzi na pytanie, czy odpowiadają za to wojskowi, czy politycy, przełożeni tych wojskowych - zauważył były premier.
Na pytanie o możliwość prowokacji ze strony Białorusi Cimoszewicz odrzekł, że to trudno mu jest stwierdzić, choć - "na pewno nie była to pomyłka". - Jeśli ktoś tutaj mieszka, wie, że nie można przekroczyć tej granicy, nie dostrzegając jej. Granica rozdziela Puszczę na dwie części, biegnie po prostych liniach. Granica to dzisiaj kilkudziesięciometrowej szerokości pas ziemi, pozbawiony drzew. Po wybudowaniu tego słynnego płotu po polskiej stronie wybudowano jeszcze szeroką drogę, którą poruszają się samochody straży granicznej. Ci piloci nie mogli tego nie zauważyć. Dodatkowo znaleźli się nad Białowieżą, która jest jedyną większą miejscowością na obszarze całej Puszczy i po polskiej i białoruskiej stronie. Ale czy była to prowokacja, trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć.