Gdyby szukać symbolicznego momentu, w którym Michael Jackson - wielka gwiazda soul - stał się niekwestionowanym królem popu, należałoby chyba wskazać jego występ podczas telewizyjnego show z okazji 25. rocznicy założenia legendarnej wytwórni Motown, w której wraz z braćmi zaczynał karierę. W marcu 1983 roku, prawie 4 miesiące po premierze "Thrillera" przed publicznością zgromadzoną w telewizyjnym studio NBC i milionami telewidzów, prezentując utwór "Billie Jean", Jackson po raz pierwszy wykonał swój niezwykły taniec - moonwalk, budząc entuzjazm na widowni. Choć na zaproszenie Billa Gurdy’ego podczas jubileuszu wystąpiły takie sławy czarnej muzyki, jak reaktywowane The Supremes z Dianą Ross, Stevie Wonder czy Marvin Gaye, następnego dnia wszyscy mówili tylko o show Michaela. Do artysty z wyrazami uznania zadzwonił też jeden z jego idoli - Fred Astaire. Nikomu nie przeszkadzało, że piosenka leciała z playbacku. Fenomenalna choreografia, niezwykły strój - charakterystyczny kapelusz, białe skarpetki, jedna biała rękawiczka i czarna posrebrzana kurtka - oraz mocny funkowy bit stały się na kolejną dekadę symbolami popowej perfekcji. Jackson dzięki telewizji mógł zaprezentować się jako artysta kompletny, który tworzy nie tylko znakomite piosenki, lecz także wielowymiarowy fascynujący spektakl.

Reklama

Szefowie wytwórni CBS oraz Michael z producentem Quincy Jonesem mieli ambicje, by dotrzeć z nowym produktem także do białej publiczności, dlatego też na płytę zaprosili znakomitych muzyków ze świata rocka i popu: Eddiego Van Halena, Steve’a Lukathera z Toto czy wreszcie Paula McCartneya. Ale przede wszystkim postawili na telewizję, a zwłaszcza rozwijającą się MTV. Grożąc wycofaniem z emisji wszystkich klipów z własnego katalogu, zmusili stację do promowania piosenek Jacksona. MTV grała wówczas jedynie białych wykonawców, uległa jednak szantażowi i "Billie Jean" był pierwszym teledyskiem ciemnoskórego wykonawcy, który zagościł na jej antenie. Dzięki Jacksonowi czarna muzyka trafiła na stałe do mediów komercyjnych. Dziś trudno myśleć o piosenkach Amerykanina wyłącznie jako o mniej lub bardziej udanych kompozycjach. Niełatwo oddzielić je od towarzyszącej im choreografii, strojów Jacko czy jego zmieniającego się wizerunku.

"Thriller" jako hybryda gatunków to idealny produkt epoki wielkich medialnych spektakli. Jackson, który już wcześniej podjął świadomą grę z mediami, w "Billie Jean" - piosence, która nakręciła koniunkturę na cały album - śpiewa o własnym statusie celebryty. To opowieść inspirowaną rzekomo historią obsesyjnej fanki, która twierdziła, że jest matką dziecka gwiazdy. Podobnie interpretować można też "Wanna Be Startin’ Somethin’" czy nawet "Thrillera". Później jeszcze niejednokrotnie opowiadał w swoich piosenkach o życiu w świetle fleszy i z czasem kreował się na ofiarę mediów. To pop jako celebracja gry z publicznym wizerunkiem, rytuału uczestnictwa w multimedialnym widowisku. Perfekcyjna rozrywka na miarę nowych czasów.

Od czasu "Thrillera" jego twórczość ma coraz mniej wspólnego z tradycją klasycznego soulu - muzyką duszy, głębokich emocji, ale też zmysłowej gorączki. Jackson tańczył niczym automat, a jego wokalne sztuczki - repertuar jęków i westchnień - brzmiały jak odgłosy maszyny nieumiejętnie naśladującej ludzką mowę. Przecież z czasem nawet jego twarz stałą się maską. Jackson reżyseruje spektakl, który nie ma wyrazistych punktów odniesienia w zewnętrznym świecie. Co najwyżej tematem może być: jak w "Black or White", "Heal the World" czy "Earth Song", ludzkość, ziemia, cały świat - odwołujące się nie tyle do zbiorowej świadomości, ile szukające oparcia w sentymentalnym afekcie. To przekaz niezależny od kontekstu lokalnego, doskonale za to broniący się w realiach wirtualnego świata i zrozumiały dla każdego. Odrealniony do tego stopnia, że gdy pod koniec kariery Jackson próbował śpiewać o swoim bólu i samotności, prawie nikt nie go słuchał. Bo wówczas już mało kto traktował go jako rzeczywistą osobę.

Reklama

Oczywiście warunkiem niebywałego sukcesu artysty była perfekcyjnie wymyślona muzyka - działająca na zmysły jak najbardziej realnie. Jednak równie rewolucyjna okazała się strategia promocji i sprzedaży gotowego produktu, dzięki której Jacksona zaakceptowała biała klasa średnia i nowa społeczna kasta - yuppie. Artysta zaoferował im wszystko, co potencjalnie najbardziej atrakcyjne w nowej erze popkultury: znakomicie wyprodukowana muzykę z pogranicza czarnej i białej tradycji, ale też efektowny przekaz wizualny - mistrzowsko kręcone klipy opowiadające pełne napięcia historie, fantastyczny taniec i komiksowy image transrasowego odmieńca - istoty z innego świata, jednak o chłopięcym uroku.

"Thriller" był wydarzeniem nie tyle kulturalnym, ile ekonomicznym i politycznym, znoszącym bariery geograficzne i rasowe. Wielkim świętem globalizującego się świata, któremu towarzyszyła niespotykana wcześniej na taką skalę marketingowa kampania. Doniosłość tego zjawiska potwierdzały nie tyle wzruszenia, jakich dostarczały nowe piosenki, ile kolejne komercyjne rekordy: ponad sto milionów sprzedanych kopii i siedem singli w pierwszej dziesiątce amerykańskiej listy przebojów. "Thriller" - hybryda soulu, R’n’B, synth popu i rocka, jako produkt dla każdego - to spełniony korporacyjny sen. Po erze punka i miałkiego popu z początku lat 80. za sprawą niebywałego sukcesu tej płyty wigor odzyskał muzyczny biznes, a także - po występie jej twórcy w kampanii Pepsi - branża reklamowa. To właśnie Jacksonowi swoją popularność zawdzięcza też MTV, wcześniej zaledwie raczkująca. Jego piosenki stały się soundtrackiem ery reaganowskiej prosperity. Biały Dom podyktował nowe prawa wolnego rynku, zaś Jackson pomógł wprowadzić je w życie.

Nie przypadkiem i Reagan, i Bush zapraszali muzyka do Waszyngtonu - jako perfekcjonista, tytan pracy, zdolny artysta i świetny biznesmen (zarabiający krocie nie tylko na swoich płytach, ale też na piosenkach Beatlesów, do których prawa wykupił), został niejako ideologiem tamtych czasów. Wraz z ekspansją mass mediów i rozwojem branży reklamowej rósł też jego kult jako prawdziwego symbolu nowej epoki. Dzięki temu fenomen Jacksona można było tłumaczyć nie tylko w amerykańskim kontekście, jak choćby Elvisa. Stał się pierwszą supergwiazdą globalnej wioski - z podobnym entuzjazmem fetowano go zarówno w Brazylii, jak i na Filipinach czy w afrykańskim Gabonie, gdzie na lotnisku witało go ponad 100 tysięcy ludzi z transparentami "Witaj w domu".

Reklama

Jak pisze dziennikarz BBC Paul Mason w swojej książce "Meltdown", analizującej genezę finansowego kryzysu wytwórni Motown, soul tworzony w Detroit, mieście fabryki Forda, choć popularny na całym świecie, był przede wszystkim muzyką czarnych robotników. Płyta "Off the Wall" (1979) przynależy jeszcze do tego dawnego świata, w którym przyjemność była niejako zasłużoną nagrodą po ciężkim dniu pracy. Piosenki z "Thrillera" były już jednak, zdaniem Masona, adresowane do nowego typu konsumentów: tych wszystkich, którzy mieli kartę kredytowa, hipotekę czy korzystali z rat i mogli pozwolić sobie na kolorowy telewizor, bilet na koncert, ale też kolejne gadżety związane z gwiazdorem: buty bądź kurtkę a la Jackson, białe rękawiczki, koszulkę z twarzą idola i logo Pepsi czy choćby lalkę przypominającą Michaela. Oszałamiający sukces płyty sprawił, że Jacksona nie można było nie znać. Co więcej, odrzucenie jego artystycznej propozycji oznaczało niejako wykluczenie z uczestnictwa w społecznym rytuale, niemal ostentacyjny antykonsumpcyjny bunt, niezgodę na życie w świecie podległym prawom kształtowanym przez rosnące w siłę nowe media i współdziałających z nimi rekinów wolnego rynku. Wielki kontestator jak Chuck D z Public Enemy mógł pozwolić sobie na wyznanie: "Jackson nic dla mnie nie znaczy", ale od Michaela nie można było uciec. I większość zresztą tego nie chciała, bo Michael symbolizował nowy, ekscytujący świat nowych możliwości i obietnic: łatwiejszej komunikacji, przyjemniejszej rozrywki, nielimitowanych zakupów. Jacksonowi się ufało: był nieco dziwny, ale uroczy, schludny, niemal bezcielesny, bezpłciowy, dobrze wychowany. Przyjaźnił się z damami - Diana Ross i Liz Taylor, ale też z uroczą Brooke Shields. Większość pamiętała go też jako cudowne dziecko w Jackson 5. Dzięki sympatycznemu gwiazdorowi nowe drapieżne prawa rynku czy niezdrową kulturę celebrities można było oswoić w nieco sentymentalnej, niewinnej aurze. Do czasu.

W ostatnich latach zdziwaczały Michael, zamiast zachwycać nowymi utworami czy choreografiami, dostarczał raczej mediom pretekstów do mętnych psychoanalitycznych wywodów czy niewybrednych kpin. Jednak nadal fascynował - choć już nie jako artysta, ale celebryta, który zamarzył o nieśmiertelności. Paradoksalnie po raz kolejny ucieleśnił największą obsesję współczesnej popkultury - ożywił niedorzeczną wiarę, że można oszukać starość i śmierć. Michael w namiocie tlenowym, w antybakteryjnej maseczce, po kolejnych operacjach, testujący nowe leki - trudno powiedzieć, co z medialnych doniesień było prawdą, a co zmyśleniem. Jednak w odrealnionym wirtualnym świecie mogło się wydawać, że idol podlega innym prawom niż zwykli śmiertelnicy. To kolejna iluzja, w którą chciało się uwierzyć. Dlatego wiadomości o jego śmierci przyjęto z irracjonalnym zdziwieniem i smutkiem: jednak się nie udało.

Wcześniej trudno było sobie wyobrazić świat bez Jacksona - nie dlatego że wszyscy go uwielbiali czy kochali, lecz dlatego że w naszym wspólnym wspomnieniu "zawsze był". Paradoksalnie jednak śmierć, zabierając zdziwaczałego gwiazdora, oddała nam jego muzykę. I przywróciła pamięć o młodym, wybitnie utalentowanym chłopaku z czasów Jackson 5, "Off the Wall" czy "Thrillera". Obserwując żywiołowo tańczących i rozśpiewanych fanów, zgromadzonych pod siedzibą Motown czy pod Apollo Theater na nowojorskim Harlemie, można było nabrać przekonania, że "projekt nieśmiertelność" jednak w pewnej mierze się powiódł.