Jego strona internetowa przekonuje, że nowa telefonia będzie ambasadorem dialogu międzypokoleniowego, ciepłą, przyjazną i opiekuńczą marką, pamiętającą o dzieciach, rodzicach i dziadkach. Starter za 20 zł, potem różnie. Bardziej opłaca się dzwonić do babci z telefonem wRodzinie, 19 groszy za minutę, bo już rozmowa z kimś, kto jest w sieci Play, kosztuje 78 groszy. Życzliwe naliczanie sekundowe. I jeszcze o marketing zatroszczył się prezes Jarosław Kaczyński, który pielgrzymom na Jasnej Górze powiedział, że sam chętnie kupi taki telefon. "Gratuluję sukcesu - i medialnego i ekonomicznego - ojcu Rydzykowi. Teraz czekam, aż Radio Maryja stworzy swoje linie lotnicze" - stwierdza w rozmowie z DZIENNIKIEM bp Tadeusz Pieronek.
Tymczasem redemptoryści nie są jedynymi przedstawicielami Kościoła, którzy w całkiem świecki sposób korzystają z uroków kapitalizmu. A i na sam pomysł linii lotniczych już ktoś wpadł, i to w dodatku z samej góry. W 2007 r. Watykan zaczął czarterować samoloty, by móc wysyłać nimi pielgrzymów w najróżniejsze zakątki świata. Najpierw z Rzymu do Lourdes, potem do Fatimy, wreszcie do meksykańskiej Gwadelupy. Pomocną dłoń podały kontrolowane przez włoską pocztę linie Mistral - przypadkowo czy nie - ozdabiające swoje maszyny w watykańskie żółcie i błękity. Bilety, a właściwie całe pakiety turystyczne, sprzedawano za tyle, by stać na nie było pielgrzymów. "Tu nie chodzi o biznesowy zysk, raczej o unowocześnienie i ułatwienie procesu, jakim jest pielgrzymka. Po prostu wyszliśmy naprzeciw oczekiwaniom ludzi" - tłumaczy ks. Cesare Atuire z watykańskiego biura pielgrzymkowego.
Szukanie alternatywnych źródeł energii też nie jest oryginalnym pomysłem toruńskiego redemptorysty. Podczas gdy cały świat Zachodu głowi się, jak uchronić ziemię przed globalnym ociepleniem klimatu, Watykan wychodzi ekologii naprzeciw, nie zapominając przy tym o wątkach komercyjnych. Kilka miesięcy temu w Państwie Kościelnym ruszył eksperymentalny system baterii słonecznych. Pozwala to zaoszczędzić ogromne ilości tradycyjnych paliw kopalnych. Jeżeli to doświadczenie przyniesie atrakcyjne rezultaty, Watykan nie wyklucza poważnych inwestycji w podobne baterie na swoich rozległych ziemiach w centralnych Włoszech. Już wkrótce może się okazać, że Stolica Apostolska będzie liderem w eksporcie nowoczesnej, ekologicznej energii.
Jest i nieco bardziej mroczna strona interesów Watykanu. Kiedy pod koniec lat 60. na sile zaczęła zyskiwać Włoska Partia Komunistyczna, wyrywająca się do surowego opodatkowania kościelnych obligacji, papież Paweł VI postanowił zadbać o watykański skarbiec, bo wbrew powszechnym opiniom coraz wyraźniej widać było w nim pustki. W 1971 r. powierzył urząd szefa Instytutu Dzieł Bożych (oficjalnej nazwy Banku Watykańskiego) amerykańskiemu biskupowi litewskiego pochodzenia Paulowi Marcinkusowi. Ten ostatni, aby ocalić kościelne zyski przed włoskim urzędem skarbowym, sporo zainwestował w małą kasę pożyczkową Banco Ambrosiano, od lat 20. znaną jako "bank księży". Wkrótce instytucja ta stała się największym prywatnym bankiem we Włoszech. Jej współpracujący z mafią szef Roberto Calvi stworzył skomplikowany system prania pieniędzy w rajach podatkowych, na czym zarabiał dla Banco Ambrosiano ogromne pieniądze. Calviego zamordowała mafia, a cała afera z bankiem zakończyła się wyrokami skazującymi dla kilkudziesięciu ludzi z jego otoczenia. Tylko biskup Marcinkus - w końcu jeden z głównych bohaterów skandalu - pozostał na wolności. Przez całe lata 80. ukrywał się w Watykanie przed nakazem aresztowania wystawionym przez mediolańską prokuraturę. Resztę swoich dni spędził jako wikary w jednej z wiejskich parafii w Arizonie.
Cztery lata temu Niemcy poruszyła książka Friedhelma Schwarza "Imperium gospodarcze Kościół - najpotężniejszy koncern w RFN". Autor dowodził, że z 125 mld euro rocznych obrotów jest to jedno największych niemieckich przedsiębiorstw. Daje też pracę ponad milionowi ludzi, czyli więcej niż Simens. "Nie da się ukryć, że stwarzamy miejsca pracy, co ma duże znaczenie gospodarcze, ale to nie jest tak, że niemiecki Kościół można porównać z firmą nastawioną na zysk. Na jego czele nie stoi prezes i rada nadzorcza, którzy liczą pieniądze i starają się zmaksymalizować przychody" - podsumowuje ks. Norbert Feldhoff, który odpowiadał za finanse w archidiecezji kolońskiej. Poza tym gigantyczna kwota podana przez Schwarza jest sumą wszystkich przychodów Kościoła, również tych, które przekazuje państwo, pobierając od wiernych opłaty. "Kto myśli, że zbijamy fortunę na całkiem świeckich interesach, ten się grubo myli. Zyski z wynajmu nieruchomości czy z udziałów w przedsiębiorstwach to najwyżej 15 proc." - dodaje ks. Feldhoff. Niemiecki Kościół ma np. dochody z wydawnictwa Weltbild-Verlang, posiada też instytucje finansowe takie jak Pax-Bank i Liga Bank. To z pewnością przynosi pieniądze. Ale z drugiej strony ma udziały firmach, jak agencja informacyjna Katolische Nachrichtenagentur, która wymaga permanentnego dotowania. To samo dotyczy domów opieki dla seniorów i przedszkoli. Ks. Feldhoff jest zdania, że bilans jest w sumie bliski zeru.
Kościół - jak każdy inny uczestnik rynku - również uległ globalnemu kryzysowi. Dlatego też w krajach starej Europy, bogatych w zabytkowe budowle eklezjalne, pojawiły się ostatnio niecodzienne propozycje handlowe. Kościoły, kaplice i klasztory zagościły w ofertach agencji nieruchomości, z przeznaczeniem na biura, sklepy, a nawet mieszkania. Szczególnie koło włoskich propozycji niełatwo przejść obojętnie. Na stronie internetowej Immobiliare.it jest m.in. 170-metrowa kaplica w Florencji za 780 tys. euro, już z "kącikiem kuchennym" oraz wymagający remontu kościół położony na południe od Salerno w Zatoce Neapolitańskiej za 90 tys. Inny, wybudowany w 850 r. nieopodal Pizy, w pełni nadaje się na willę, kosztuje ponad półtora miliona euro. Trzeba tylko dobudować garaż. Ale dla Watykanu wyprzedaż tak symbolicznych dóbr to przesada. Prefekt Kongregacji ds. Biskupów kard. Giovanni Battista Re stwierdził, że kupno sakralnych budowli na sklep czy dom nie daje się pogodzić z szacunkiem, na jaki te miejsca zasługują.
Z kolei amerykański Kościół stanął w obliczu bankructwa po kilku poważnych skandalach pedofilskich i konieczności wypłaty milionowych odszkodowań. I nie chodzi tu o koszty, które poniosła archidiecezja bostońska, która przyznawała się do nadużyć wobec młodzieży na oczach kamer i także na oczach kamer wypłacała gigantyczne rekompensaty. Okazuje się, że przez ostatnich 25 lat Kościół w sekrecie płacił za moralne szkody w kilkuset przypadkach, za każdym razem idąc na dyskretną ugodę. Ale dla znawców tematyki nie tylko afery pedofilskie przyczyniły się do fatalnej sytuacji amerykańskiej wspólnoty katolickiej. "Nasi księża nie mają talentu do interesów. Nie szkolą się w warunkach bardzo surowego i wymagającego rynku i często podejmują fatalne decyzje inwestycyjne" - tłumczay Charles Zech, ekonomista z Villanova University. Poza tym Kościół w Stanach Zjednoczonych nie może specjalnie ryzykować zbyt kontrowersyjnymi inwestycjami, bo jego rachunki są permanentnie kontrolowane przez wiernych. "Każdy parafianin, który udaje się na niedzielną mszę, dostaje biuletyn z dokładnymi wyliczeniami na temat tego, skąd przyszły pieniądze i na co zostały wydane" - tłumaczy prof. Ireneusz Krzemiński.
Polski Kościół też mógł sporo zarobić na nieruchomościach, odkąd ruszyła ustawa reprywatyzacyjna. Uchwalone jeszcze w maju 1989 r. prawo pozwoliło mu ubiegać się o zagrabione po 1950 r. majątki. W MSW działała komisja majątkowa, która rozpatrywała wnioski o zwrot nieruchomości. W ten sposób do Kościoła wróciło ponad 400 budynków. "Episkopat wystąpił po 1989 r. w roli najbardziej pokrzywdzonego. Uznał, że sporo mu się należy. Odzyskiwanie dóbr nastąpiło w atmosferze dużej niejasności i nieprzejrzystości" - stwierdza w rozmowie z nami prof. Ireneusz Krzemiński z Instytutu Socjologii UW. Niektórzy są zdania, że zamiast zbierać z tacy na budowę nowych obiektów sakralnych, w tym osławionej Świątyni Opatrzności Bożej, Kościół powinien spieniężyć część nieruchomości i z tego ufundować nowe budowy.
"Ludziom się wydaje, że Kościół jest bogaty. Z pewnością ma dobra, ale gotówką dysponuje mizerną. Z tacy musimy się rozliczać dość precyzyjnie, ponad połowa idzie na administrację, szkolnictwo katolickie na każdym poziomie i działalność charytatywną w Polsce i na świecie. A do tego jeszcze trzeba utrzymać parafię, chociażby załatać dach" - wylicza proboszcz jednej z podgdyńskich parafii. Próbuje przekonać, że bardzo świeckie inwestycje służą w większości po prostu podreperowaniu budżetu. I większość prowadzonych przez księży biznesów ma raczej skromny wymiar. Warszawskie szarytki stworzyły wielofunkcyjny obiekt w swoim budynku na Powiślu, gdzie mieści się m.in. włoska restauracja. Krakowska kuria czeka na koncesję na produkowanie wody mineralnej w ramach spółki Łagiewnickie Źródła. A telefony komórkowe? Taki projekt przygotowywany był od dłuższego już czasu przez zespół warszawskich duchownych powołany przez Radę Episkopatu Polski ds. Środków Społecznego Przekazu pod przewodnictwem abp. Sławoja Leszka Głodzia. Ostatecznie abp Henryk Hoser nie zdecydował się na kontynuowanie tego projektu.
"Nasz rynek jest bardzo ostry, Kościół musi mieć na życie" - tłumaczy prof. Krzemiński zamiłowanie Kościoła do robienia interesów. Ale musi też uważać, by nie przekraczać ryzykownej granicy, przez co może narazić się na utratę zaufania wiernych. Tak było np. wtedy, gdy gdańska kuria zaangażowała się w wydawnictwo Stella Maris, które okazało się po prostu pralnią pieniędzy. "Myślę, że Watykan powinien odegrać w sprawie kościelnych biznesów nieco bardziej aktywną rolę, dokładnie kontrolować i koncesjonować takie inwestycje. Wówczas może udałoby się uniknąć kłopotów" - konstatuje Charles Zech.
Radosław Korzycki
p
W Kościele nie ma miejsca na interesy
Rozmowa z Szymonem Hołownią
Anna Masłoń: Wystąpienie o. Rydzyka na Jasnej Górze przekonało pana do tego, żeby przenieść telefon do sieci wRodzinie?
Szymon Hołownia: Nie widzę powodów, by to robić. Chociaż o firmowanej przez o. Rydzyka telefonii komórkowej usłyszeliśmy z jasnogórskich wałów, nie oznacza to przecież, że to właśnie tę sieć wspiera Matka Boska albo Pan Bóg. Mieszanie biznesu z religią w tak brutalny sposób, jak miało to miejsce w czasie pielgrzymki Radia Maryja, jest dla mnie nie do przyjęcia.
Jako katolik czuł się pan obrażony?
Miałem poczucie niestosowności. Zadawałem sobie też pytanie, jakie jeszcze reklamy usłyszymy od stóp Jasnogórskiej Pani. A jeśli ojciec Rydzyk zechce założyć sieć spożywczych dyskontów? Smażalni? Otworzy bank albo wypożyczalnię samochodów?
Robienie interesów nie jest zadaniem księdza. Kościół inwestuje w edukację seminarzystów, łoży na utrzymanie duchownych nie po to, żeby rozkręcali biznesy, ale po to, aby sprawowali msze, dawali rozgrzeszenia, prowadzili wierzących. Całą resztę w Kościele mogą i powinni robić świeccy. Zaczynając od kładzenia kostki brukowej przy kościelnym parkingu, skoczywszy na prowadzeniu przykościelnych księgarni, restauracji czy hipodromów, bo i takie w Polsce istnieją.
Jeśli powstałaby jakaś telefonia komórkowa ze specjalną ofertą dla słuchaczy radia, prowadzona od początku do końca przez świecką instytucję, odklejona od wymiaru ewangelizacyjnego, któremu podobno i radio, i Fundacja Lux Veritatis mają służyć, nie byłoby w tym nic zdrożnego. Mam jednak poważny kłopot z duchownymi, którzy przed obliczem Najświętszej Panienki pokazują, jaki telefon i za ile należy kupić. Inna rzecz, że muszą to być prawdziwi "duchowi twardziele". Żeby do tego stopnia nie bać się gniewu Bożego, w ogóle nie brać do siebie opowieści o Jezusie, który gdy trafił na ludzi sprzedających na świątynnym dziedzińcu ofiarne zwierzęta i wymieniających pieniądze na ofiary (biznes jak najbardziej potrzebny pielgrzymom), sporządził sobie bicz ze sznurków i całe to towarzystwo powypędzał, apelując, by z "domu jego Ojca nie robić targowiska"… Czym się skończy ich biznes - nie wiem. Z duchowego punktu widzenia ojciec Tadeusz i koledzy obrali jednak bardzo ryzykowną ścieżkę.
To znaczy, że w Kościele nie ma miejsca na biznes?
Kościół katolicki to kościół powszechny. Dlatego nie ma w nim miejsca na partyjną politykę, nie ma też miejsca na biznes. Biznes rządzi się zasadą konkurencyjności, maksymalizacji zysku. To, co jest skarbem Kościoła, jest poza tą logiką. Bratanie się Kościoła z biznesem powoduje też po prostu zamęt. Jak mają czuć się wierni patrzący na księdza, który przed chwilą podawał im komunię, udzielał rozgrzeszenia, a teraz informuje, że będzie sprzedawał telefony, i to w tej, a nie innej sieci?
A może nasze oburzenie na ojca Rydzyka jest przesadzone? Bo czym różni się od benedyktynów sprzedających miody czy nalewki?
Benedyktyni robią to, co robili od wieków. Mnisi od setek lat uczyli ludzi uprawiania roli, komponowania smaków, zdrowego odżywiania. Kiedyś do ich opactw ustawiały się kolejki, dziś benedyktyni udostępnili receptury firmie, która produkuje żywność, a z nimi dzieli się zyskiem, przeznaczanym - z tego, co się orientuję - m.in. na renowację opactwa. Produktów benedyktyńskich nie reklamuje się jednak w Tyńcu przed mszami. Jest różnica między zastosowaniem nowoczesnych środków do dzielenia się tysiącletnią tradycją a szukaniem biznesowych nisz w telefonach, geotermiach etc. Nie mam nic przeciwko tradycyjnym nalewkom i śledziom w zalewie. Gdyby jednak benedyktyni wpadli na pomysł, że założą sobie teraz hurtownię materiałów biurowych, miałbym z tym poważny problem.
Na zbożny cel - renowację ołtarza w kościele Św. Brygidy - miały też pójść zyski ze sprzedaży wina Monsignore.
Ksiądz, który decyduje, że będzie handlował alkoholem, pomylił się chyba z powołaniem. A już szczytem wszystkiego jest to, że na etykietce umieszcza jeszcze swoją podobiznę. Być może to wino zamiast Monsignore powinno się nazywać Pycha. Opisywałoby to zarazem jego smak, ale też oddawało cechę człowieka, który je firmuje.
Dlaczego za każdym razem, kiedy głośno robi się wokół biznesów ks. Jankowskiego czy o. Rydzyka, komentują to politycy, publicyści, ale nie biskupi?
Przez lata pieniądze były w polskim Kościele tabu. To się zmienia. Coraz częściej parafie i diecezje prezentują sprawozdania finansowe, zamiast płacić za pracę na czarno, wynajmuje się profesjonalne serwisy sprzątające, ekipy remontowe, kucharzy. Że biskupi nie mówią o wybrykach jednego czy drugiego duchownego? Ja się im za bardzo nie dziwię. Wystarczy, że media wałkują temat, robiąc im taką promocję, która w przeliczeniu na czas reklamowy kosztowałaby grube tysiące.
A może powinniśmy się cieszyć, że wolny rynek coraz odważniej wchodzi do zakrystii? Przygotowując się do ślubu w kościele, do chrzcin czy pogrzebu, zamiast odpowiedzi "co łaska" coraz częściej słyszymy konkretną sumę. Jednych takie taryfikatory oburzają, ale inni cieszą się, że w kościele wszystko jest zupełnie jak w sklepie.
Pozornie to znakomite usprawnienie, tylko że ono zabija ducha, sens tego, czym ma być w Kościele ofiara. W prawie kanoniczym powiedziane jest wyraźnie: "Od ofiary mszalnych należy bezwzględnie usuwać wszelkie pozory transakcji i handlu". Nie ma takiej możliwości, żeby istniała stawka za mszę. Zdanie "co łaska, ale nie mniej niż..." to wykroczenie. "Co łaska" zawiera w sobie bardzo trudne dla współczesnego człowieka słowo "łaska". Księża muszą zaakceptować to, że żyją "z łaski" wiernych. Wierni muszą znaleźć w sobie gotowość do ofiarowania komuś czegoś bez cennika i taryfikatorów, zrozumieć, że bez tej ich łaski Kościół nie będzie w stanie funkcjonować.
Skąd więc takie oburzenie i narzekanie wiernych na pazerność księży?
Nie wiem. Jasne, że zdarzają się księża "pazerni". Ale spora część polskich parafii ledwo wiąże koniec z końcem. A to są nasze parafie, nasz dom. Ciągle nie może do nas jakoś dotrzeć, że pod plebanię nie przyjeżdża watykański tir z pieniędzmi, a aniołowie nie przynoszą księżom worków z ryżem i półtuszy wieprzowych, żeby mieli co zjeść. Ludzie idą do kościoła i rzucają 50 groszy na tacę. A ten kościół trzeba ogrzać, posprzątać, odmalować. Dlatego niektóre parafie, bojąc się bankructwa, wprowadzają takie cenniki opłat. Powtarzam, to jednak leczenie dżumy cholerą.
A może po prostu wystarczy rozkręcić jakiś biznes na boku?
Jeśli potrzebne są pieniądze na rozbudowę domu parafialnego, to sensowny ksiądz nie ma się pogrążać w biznesplanach. Jego podstawowa misja to spotykanie ludzi z Bogiem i ze sobą nawzajem. Tu powinien więc skrzyknąć kilka osób, które wymyślą, jak znaleźć na to pieniądze. On może być ich duszpasterzem, ale to oni niech biorą kredyty, piszą projekty, szukają niszy na rynku.