Firma, która znajdowała się w kamienicy w Poznaniu zajmowała się regeneracją akumulatorów. Klient przynosił stary akumulator i trzeba było go rozmontować i włożyć nowe ogniwa - powiedział dziennikarzom "Uwagi! TVN" jeden z pracowników.

Reklama

Mężczyzna zdradził też przerażające szczegóły tego, co działo się na zapleczu. Jak wyjaśnił, ogień pojawiał się w zakładzie średnio dwa, trzy razy w tygodniu. A wszystko to było spowodowane presją czasu, narzuconą przez szefa. Jak plus z plusem się połączy, to najpierw nagrzewały się blaszki, no i później ogień był po prostu. Oni to gasili w ten sposób, że wrzucali do piasku - wyjawił.

Czy to mogło doprowadzić do pożaru? Jest taka opcja, jeśli któreś ogniwo się źle ze sobą sparowało, to były zwarcia. Najpierw iskrzyło się, potem pojawiał się płomień i z racji tego, że tam był drewniany stół, to nietrudno, żeby ogień się rozprzestrzenił - odpowiedział pracownik firmy. I dodał, że takie prace powinno się prowadzić w osobnym, wolnostojącym pomieszczeniu, a nie w piwnicy.

Prokuratura wszczyna śledztwo

W poniedziałek poznańska prokuratura wszczęła śledztwo, dotyczące tragicznego pożaru na poznańskich Jeżycach. Przeprowadzono też sekcje zwłok strażaków, którzy zginęli w pożarze.

Tragiczny pożar w Poznaniu

Ogień pojawił się w nocy w kamienicy przy ul. Kraszewskiego w Poznaniu. Gdy strażacy weszli do piwnicy, nastąpiła eksplozja, w której zginęło dwóch ratowników, a 11 strażaków i trzech cywili zostało rannych. Budynek nadaje się tylko do rozbiórki.