Wyznania szpiega PRL. "Na wariografie moja linia byłaby zupełnie spokojna"
1 Moment werbunku. Pod koniec 1969 roku byłem na wieczorze autorskim Stanisława Wałacha. Nie wiedziałem kim jest, nie miał na czole napisane: "Jestem krakowski Moczar i jestem szefem UB". On zaprasza na plac Wolności. Mówi, że jest zastępcą komendanta wojewódzkiego MO do spraw Służby Bezpieczeństwa. To było pierwsze zainteresowanie mną. Wałach nie był głupi. Istnieje przekonanie, że bezpieka to była banda debili. Nie, to nie była banda debili. Po trzech miesiącach Wałach zaprosił mnie do mieszkania kilkaset metrów od placu Wolności i mówi do mnie tak: "Doszedłem do wniosku, że pan mógłby służyć Polsce, mógłby pan naprawdę coś dobrego dla Polski zrobić. Zastanawiam się, czy pan nie nadawałby się do pracy w wywiadzie". Na kolejnym spotkaniu usłyszałem tylko, że mam normalnie skończyc studia na WSP. Przez kolejne trzy lata mnie obserwowali i sprawdzali. Dało się to zauważyć, bo przeprowadzano nawet wywiady środowiskowe na mój temat wśród sąsiadów. W 1972 roku podpisałem jednostronną umowę, co mi grozi w razie zdradzenia tajemnicy.
Agencja Gazeta / Fot. Waldemar Gorlewski Agencja Gazeta
2 Biskupa Wojtyłę poznałem w 1959 roku jako 11-letni chłopak. Pamiętam, że to była uroczystość rodzinna, ślub. Odbywała się na Wawelu. Usiadłem w kącie wypić kieliszek wina. Wojtyła podszedł do mnie i mówi: "No, no, ciekawe, co z ciebie wyrośnie?" W marcu 1968 roku odbyło się spotkanie kardynała Wojtyły z osobami, które w jakiś sposób zostały pośrednio lub bezpośrednio represjonowane. I ja tam byłem, w krakowskiej kurii na ulicy Franciszkańskiej. Wojtyła mnie sobie przypomniał z tamtej rodzinnej imprezy na Wawelu i powiedział do mnie: "No to dobrze wyrosło w sumie".
AP / Anonymous
3 To był koniec września, początek października 1975 roku. Mieszkałem wtedy na Saskiej Kępie. W sumie mieszkałem chyba w dziesięciu miejscach, co parę miesięcy zmieniano mi mieszkanie, żeby za bardzo ktoś się mi nie przyglądał i nie zaczął zadawać sobie pytań, na przykład sąsiadka emerytka. I dowiaduję się, że mam wchodzić w struktury zakonu jezuitów. Dlatego, że jezuici są kapelanami we włoskich służbach specjalnych i u karabinierów włoskich. Żeby dostać się do jezuitów trzeba było mieć listy polecające. Dostałem takie listy dostał od kardynała Wojtyły, od biskupa Rubina i od biskupa Wesołowskiego, a wiec od tych, którzy zajmowali się polską emigracją w Rzymie. Wojtyła, był osobą bardzo złożoną, teologicznie był dość zachowawczy, ale po ludzku bardzo otwarty i ciepły. Poszedłem do niego i powiedziałem, że jadę na kurs jezyka do Włoch, nie mam jakichś specjalnych warunków finansowych i gdyby można było prosić o wsparcie na miejscu, to proszę. I Wojtyła napisał otwartym tekstem, że przyjedzie człowiek i żeby okazać mu wszelką potrzebną pomoc. Nie powiedziałem, że chcę wstapić do jezuitów, bo kardynał nie bardzo ich kochał. Już jako papież powiedział mi: "Mogłeś wstąpić do seminarium i być 'przyzwoitym' księdzem".
AP
4 Legendowanie. Tak mówimy, gdy tworzymy przykrywkę dla naszej pracy. Taki żargon szpiegowski. Legendując wobec osób trzecich, wobec rodziny, mieszkałem na Saskiej Kępie. Tam zaczęły się intensywne szkolenia. Wykładowcy przyjeżdżali do mnie. Zajęcia trwały nawet 10 godzin dziennie. Miałem intensywny kurs niemieckiego, znałem rosyjski i francuski jako tako. Uczyłem się alfabetu Morse'a, doszedłem do pięciuset znaków na minutę. Uczyłem się szyfrów i chemii. To była głównie kwestia fotografii i ukrytego przesyłania informacji. To były dobre slużby, nie robiło się błędów. Wtedy rzemiosło było dobre, czego dziś często brakuje. Miałem psychologiczne szkolenia. Mogę was zapewnić, że jeszcze dzisiaj na wariografie moja linia byłaby zupełnie spokojna.
Agencja Gazeta / Fot. Robert Kowalewski Agencja Gazeta
5 Zarobki. To były śmieszne pieniądze, 1600 zł czy coś takiego (w czasie szkoleń). W ogóle w wywiadzie nie zarabiało się żadnych wielkich pieniędzy. Jakby dzisiejszy urzędnik bankowy dowiedział się, jaką miałem pensję jako nielegal, który pracuje w terenie i ryzykuje życie, to zapewne byłaby to pierwsza moja ofiara śmiertelna, bo umarłby ze śmiechu. Jako nielegal zarabiałem jakieś 5-6 tys. w latach 70. Za pracę, w której ryzykuje się życie, zdrowie i wolność osobistą. Ale one były deponowane, ja ich nigdy nie widziałem. Po zakończeniu pracy straciły wartość, więc jak w końcu jej zobaczyłem, to był to wręcz śmieszny widok. W latach 80, starczyłoby na kupienie dobrego samochodu, na przykład wówczas poloneza.
Agencja Gazeta / Fot. Sławomir Kamiski AG