A mnie, człowiekowi którego dziennikarski żywot zaczynał się wraz z jego rządami, jakoś trudno się rozmarzyć. Dawny spiżowy bohater czy może "Bolek" przedzierzgnięty w bohatera - Wałęsa był po prostu fatalnym prezydentem. Stał się lustrem, w którym przeglądały się wszystkie małości, grzechy i zaniechania III Rzeczpospolitej. Wszystko, co w jego prezydenturze było dobre, działo się poza nim. Z tym, co w niej złe, miał na ogół choćby pośredni związek.

Reklama

Wielkość z małością

A przecież jego dawną dziejową rolę rozumiał i czuł każdy, kto zapamiętał wąsatego, mówiącego chropawym językiem robotnika podpisującego wielkim długopisem sierpniowe porozumienia.

"Ludzie, którzy twierdzą, że stał się przywódcą przez przypadek, plotą bzdury. Kiedy go poznałem, był już liderem politycznym. Dziwnym, skrajnie prymitywnym, pozbawionym elementarnej wiedzy, a jednak utalentowanym. Dlaczego sięgnął po to przywództwo? Bo bardzo tego chciał. Był jak przywódca stada, którego inne zwierzęta słuchają w sposób naturalny. Opowiadał nonsensy, a jednak był dobrym negocjatorem".

Reklama

Takimi słowami opisywał dawnego Lecha Wałęsę... Jarosław Kaczyński. Lider PiS nie potrafi dziś ukryć satysfakcji, gdy jego wróg ma kłopoty. Nie zmienia to faktu, że to z jego ust wyszła - w "Alfabecie braci Kaczyńskich" - jedna z najciekawszych charakterystyk lidera "Solidarności".

Mamy Wałęsę improwizującego negocjacje w stoczni - bez elementarnej wiedzy, ale z genialną intuicją. Wałęsę próbującego prowadzić związek między rafami w warunkach nadciągającego kataklizmu stanu wojennego. Wałęsę odrzucającego oferty wojskowej władzy tworzenia fikcyjnej, fasadowej "Solidarności". I Wałęsę, który bezbłędnie wyczuł czas, organizując przy nie tak wielkim wsparciu elit - odsyłam znów do wspomnień Kaczyńskiego - dwa strajki w 1988 roku, majowy i sierpniowy. Strajki prowadzące do Okrągłego Stołu. A więc jednak, przy wszystkich ewentualnych zastrzeżeniach wobec formuły ugody, do zdemontowania opresywnego systemu - politycznego i ekonomicznego.

Ta wielkość zanurzona jest oczywiście w małości. Małości brutalnych swarów Wałęsy z kolegami, czego ponurym refleksem są dziś jego opowieści, jak to chciano go otruć czy porwać. Małości dworskiego systemu sprawowania władzy w związku piętnowanego już wówczas przez takich ludzi jak Bogdan Borusewicz czy Lech Bądkowski. Wreszcie małości dziwnych zachowań Wałęsy wobec obozu władzy będących mieszaniną odwagi i układności, pryncypialnych gestów i aktów lizusostwa, co tak dobrze oddają ówczesne relacje Czesława Kiszczaka czy Stanislawa Cioska. Ów "z chłopa król", ludowy trybun wyrosły na kłótniach o nieświeże jaja w pracowniczym bufecie, płaszczy się przed generałami, gotów wszystkiego się wyrzec, by ostatecznie nie żyrować niczego. Jak zaświadczają współcześni także dlatego, że obcy mu jest świat szlacheckich gestów, inteligenckiej "kultury honoru". Być może, powtarzam: być może, bo niczego nie wiemy na pewno, to klucz do zrozumienia jego najdawniejszych kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa.

Reklama

Wiele tomów napisano o niedostosowaniu wojennych wodzów, twórców rewolucji do czasów pokoju. W przypadku Wałęsy stworzonego przez ów dziwny klimat buntu ni to narodowego, ni to socjalnego, gdzie bufet mieszał się z imponderabiliami, kontrast jest jednak szczególnie dojmujący. Wałęsa sprzed 1989 roku to ważny, może podstawowy twórca wolnej Polski. Wałęsa po roku 1989 to po wielekroć twórca politycznych zamętów i... No właśnie - i czego jeszcze?

Nie pozwolili mu

Bez wątpienia da się wskazać jego jedną ważną zasługę. W 1990 roku jego uprawnione, zważywszy wcześniejszą rolę, prezydenckie ambicje, doprowadziły do politycznych podziałów, które choć początkowo przybrały postać chaotycznej bijatyki ("wojny na górze"), przyśpieszyły wszakże powstanie demokratycznych partii. Ale była to rola zegarmistrza wprawiającego maszynerię w ruch. Zegarmistrza z deistycznych wyobrażeń o roli Boga. Później Wałęsa grzebał przy tej maszynerii wiele razy, ale bez jakiegokolwiek trwałego skutku. Umiał ją zatrzymać, umiał zaszkodzić, umiał stłuc szklaną obudowę tarczy. Ale godziny ani razu nie nastawił, sygnału budzika nie uruchomił.

Wielkość politycznych liderów mierzy się instytucjami czy zjawiskami, które po sobie zostawili społeczeństwu. Leszek Balcerowicz pozostawił stabilną złotówkę. Tak potem lekceważeni Marian Krzaklewski i Jerzy Buzek dali Polakom cztery wielkie reformy i IPN. Co pozostało po Wałęsie prezydencie? Trochę złych obyczajów. Trochę opóźnień we wcielaniu w życie elementarnych standardów. Trochę skandali, jak ten z inwigilacją prawicy. Żadnej istotnej ustawy. Żadnego liczącego się politycznego projektu...

Nie dali mi, nie pozwolili, nie miałem uprawnień - powtarzał za to wiele razy, i to płaczliwie, co było zresztą sprzeczne z kreowanym przez niego wizerunkiem twardziela, robotnika rozpychającego się łokciami w świecie zdominowanym przez inteligencików. W rzeczywistości, gdyby po roku 1990 zabrał się do budowania silnego obozu politycznego, mógł stać się równie potężny jak de Gaulle we Francji. Mógł pociągać z Pałacu Prezydenckiego za sznurki. Ani tego jednak nie umiał, ani nie chciał. Wolał zabijać nudę pingpongowymi rozgrywkami z Mieczyslawem Wachowskim.

Jego obrońcy, o których dalej, kontentowali się tym, czego Wałęsa nie zrobił. A więc opowiadał wprawdzie szkodliwe dla polskiej polityki zagranicznej dyrdymały o NATO-bis i EWG-bis, ale przecież kursu polskiej polityki zagranicznej nie zmienił. Snuł całkiem niezrozumiałe rozważania o podziale majątku między Polaków, ale w praktyce przyzwalał na Balcerowiczowską liberalną rutynę. W ostatecznym rozrachunku była to jednak zasługa nicnierobienia.

W końcu nawet dalszej władzy nie umiał sobie załatwić. Jeśli w jego gestach można było wyczuć zadatki na dyktatora, który buntuje generałów przeciw swojemu ministrowi podczas drawskiego obiadu i wyrzuca na bruk dwóch członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, choć nie ma do tego uprawnień, to przecież był to "dyktator nieudacznik". To prawda, w 1995 roku wojskowi zbierali niezgodnie z prawem podpisy pod jego kandydaturą, co upodobniało nas do bananowej republiki. Ale przecież, inaczej niż w bananowej republice, nie potrafili mu załatwić jednego. Ponownego wyboru.

Wymachując śrubokrętem

Gdzie się podziały jego czysto intuicyjne talenty gracza, które opisywał Kaczyński, odnosząc się do wcześniejszego okresu "Solidarności"? Ujawniały się, tyle że z całkiem jałowym skutkiem.

Jest koniec roku 1991. W Pałacu Prezydenckim zbierają się politycy centroprawicowej koalicji, która podzielila już stanowiska w parlamencie i ma zamiar tworzyć rząd. Jan Olszewski ma w nim zostać premierem, Jan Krzysztof Bielecki - wicepremierem. Nagle Wałęsa zaczyna jęczeć: oj boli, oj boli. Trzyma się za brzuch. Spotkanie zostaje przerwane. A w kilka godzin później Bielecki nie godzi się już na wejście do rządu. Zapewne przekonany przez prezydenta. Koalicja zostaje rozbita. To początek trudności ze sformowaniem trwałej większości w parlamencie pierwszej kadencji. Trudności zakończonych rozwiązaniem tego parlamentu, zresztą przez prezydenta Wałęsę, wiosną 1993. Kolejny był już zdominowany przez postkomunistów.

Inna sytuacja. Jest wczesna jesień 1995. W budynku parlamentu ubiegający się ponownie o urząd prezydenta Wałęsa spotyka się z liderami kilku prawicowych partii. Oni mają poprzeć jego, ale nie jest to oczywiste, bo Wałęsa wypada w sondażach ciągle nie najlepiej, a są inni prawicowi kandydaci - od Jana Olszewskiego po Hannę Gronkiewicz-Waltz. "No to może podpiszemy jakiś kontrakt" - rzuca złotousty architekt, lider Ruchu Stu Czesław Bielecki będący kwintesencją inteligenckości. "Dawaj, podpisujemy" - ryczy Wałęsa i wyciąga z kieszeni marynarki śrubokręt. Kanapowi politycy godzą sie potulnie na wszystko. Sukces!

Sukces i równocześnie brak sukcesu. W roku 1991 Wałęsa mógł stać się patronem wielkiego obozu belwederskiego rządzącego przez lata. Oczywiście w łonie tego obozu wyrastaliby mu potencjalni konkurenci. Zwłaszcza premier stabilnego rządu byłby takim naturalnym rywalem. Ale umiejętnie pokierowawszy zdarzeniami, prezydent ze swoją biografią i początkowym poparciem mógł zachować przemożny wpływ na rzeczywistość. A przecież wolał rozbijać, dzielić, podsycać waśnie - aby wreszcie zostać prezydentem samotnym, z paroma groteskowymi dworzanami typu Wachowskiego u boku. W 1995 zadziałał z kolei opisany na wstępie słowami Kaczyńskiego syndrom samca skrzykującego wokół siebie innych godowym rykiem. Rozgonił nim lub przymusił do posłuchu prawicową drobnicę. Ale przecież ten ryk w ostateczności nie dał nic. Zręczniejszym, nowocześniejszym politykiem okazał się gładki postkomunista Aleksander Kwaśniewski. Śrubokręt nie pomógł.

Bezradność była równie charakterystyczną cechą Wałęsy prezydenta jak brutalność. Skłaniało to niektórych do współczucia. Oto genialny intuicjonista zderzony z realiami coraz bardziej profesjonalnej polityki i coraz bardziej masowych mediów miał mieć prawo do pogubienia. Oto człowiek świetnie komunikujący się dziwacznym bełkotem ze zbuntowanymi robotnikami miał narastające kłopoty z przekonaniem do siebie nowoczesnego społeczeństwa. Oto wreszcie Wałęsa miał był liderem opuszczonym przez elity. Od zarozumiałego warszawskiego salonu, który opowiedział się za Mazowieckim, po grających nim początkowo braci Kaczyńskich.

Te pełne współczucia wizje snuli niekiedy subtelni politycy typu przywołanego już Czesława Bieleckiego, czasem także intelektualiści i dziennikarze. Nawet Adam Michnik uronił parę razy łzę. Kłopot w tym, że nawet jeśli w tym współczującym tonie była jakaś racjonalna nuta, żywotny interes Polski wymagał jak najszybszego zmarginalizowania, a być może politycznego zabicia Wałęsy.

Restauracja z filmu Barei

Jego prezydencka działalność napotkała z grubsza rzecz biorąc dwa rodzaje krytyki. Pierwsza - nazwijmy ją antykomunistyczną - przedstawiała go jako człowieka, który porzuciwszy program "przyśpieszenia", sprzymierzył się z postkomunistycznym układem. Postawił na starych "fachowców" z byłej Służby Bezpieczeństwa, hołubionych przez jego ministra Andrzeja Milczanowskiego, a nie na prawicowe partie, które wsparły go w walce o władzę. W tym ujęciu Wałęsa byłby jedynym człowiekiem zdolnym przynieść Polsce antykomunistyczny przełom. I tym, który zdecydował, że do takiego przełomu nie dojdzie.

Drugi nurt - można by go nazwać liberalno-demokratycznym - kładł nacisk na takie wyczyny Lecha Wałęsy jak obiad drawski, bezprawne wyrzucenie członków Krajowej Rady czy falandyzacyjne nagięcia prawa służące rozgrywkom z lewicowym parlamentem. W tym ujęciu niedawny bohater "Solidarności" jawił się jako watażka naciągający do granic możliwości standardy demokratycznego, a przede wszystkim praworządnego państwa.

Oba typy krytyki pozostawały czasem w sprzeczności. Ten pierwszy stawiał na antykomunistyczną skuteczność. Ten drugi - wymagał stawania w obronie polityków SLD, jeśli to oni byli zagrożeni przez ekspansywność rozpychającego się łokciami wałęsowskiego dworu. Oba miały jednak liczne punkty styczne. Na przykład wysiłki Wałęsy aby poprzez posłusznego sobie szefa sztabu generalnego manipulować wojskiem, można odbierać jako hołubienie kliki komunistycznych generałów lub jako deptanie podstawowego standardu demokratycznego państwa - cywilnej kontroli nad armią.

Oba były, niestety, prawdziwe. Wałęsa najpierw nie pomógł obozowi solidarnościowemu w utrzymaniu władzy, a potem kompromitował go awanturami z obozem postkomunistycznym, co pozwalało takim doświadczonym wyjadaczom jak Leszek Miller, Józef Oleksy czy Jerzy Szmajdziński odgrywać rolę obrońców demokratycznej litery i ducha. Na tym tle pomniejsze wybryki Wałęsy, na przykład jego dziwne wypowiedzi czy popisy pyszałkowatości, jawiły się jako błahe anegdoty.

Oto w Gdańsku doszło w 1994 roku do wielkiego wybuchu gazu w mieszkalnym wieżowcu, w którym mieszkał między innymi stary wróg Wałęsy Adam Hodysz. Więc prezydent opowiadał dziennikarzom, że udał się w przebraniu na miejsce katastrofy, żeby pomagać w akcji ratowniczej. Nikt się nie uśmiechnął, nie skrzywił. Wszyscy słuchali głowy państwa, jakby mówiła coś normalnego. Polska "pod Wałęsą" przypominała chwilami restaurację "Kaukaską" z filmu Barei "Brunet wieczorową porą". Bohater ciska za siebie naczyniem, żeby wzbudzić sensację. Ale eleganccy wystrojeni goście przechodzą pośpiesznie obok stłuczonego szkła. Udają, że nic się nie stało, bo u nas zdarzyć może się przecież wszystko.

Głos krytyków Wałęsy w bardziej zasadniczych sprawach też brzmiał zwykle zbyt cicho, a nie za głośno. Potencjalni krytycy pozwalali mu machać śrubokrętem bez gromkich protestów. Znaczna część prawicy wybaczała Wałęsie promowanie dawnych esbeków, choć nie była w stanie wybaczyć Michnikowi, gdy głosił to w teorii. Liberalni demokraci najmocniej przeżywali groźne skłonności Wałęsy w czasach, gdy były one tylko hipotezą - przypomnijmy słynny artykuł naczelnego "Wyborczej" z kampanii 1990 roku przepowiadający pukanie do drzwi opozycji kogoś, kto nie jest mleczarzem. Reakcje na obiad drawski, na falandyzację prawa, były przeważnie mdłe i nijakie. Nikomu nie przychodziło do głowy tworzenie komitetów obrony demokracji. Gdy zaś ekscesy dotyczyły wyrzuconych na margines antyestablishmentowych prawicowców (sprawa szafy Lesiaka) protesty były tak ciche, że prawie niesłyszalne.

W cieniu legendy

Traktowanie Lecha Wałęsy jako swoistego dopustu Bożego było po części uzasadnione siłą jego legendy. Trudno walczyć na śmierć i życie z człowiekiem, którego podobno nawet Eskimosi kojarzą z polską wolnością, nawet jeśli nie kojarzą Polski. Tym trudniej wydać na niego polityczny wyrok śmierci. Z tego punktu widzenia Jarosław Kaczyński był bardziej logiczny, gdy spróbował wykorzystać gigantyczne, trudne do obejścia ambicje Wałęsy do własnych celów. Polska była prawdopodobnie skazana na prezydenturę tego polityka, można było tylko minimalizować szkody. Z kolei proponując w 1993 roku partiom popierającym rząd Suchockiej specjalną procedurę zlustrowania prezydenta Kaczyński dobrze definiował zagrożenia, ale proponował, jak to mówią Amerykanie, "palenie stodoły, żeby wykurzyć szczury". Resztki autorytetu "Solidarności", resztki posierpniowej legendy, zostałyby przez tę operację rozniesione definitywnie, na strzępy. Tak zaś były tylko trwonione. Nieuchronnie, ale przecież wolniej.

Z drugiej strony Jan Rokita, wtedy szef Urzędu Rady Ministrów w rządzie Suchockiej, obrał zgoła inną drogę. W swoich pamiętnikach opisuje proces cierpliwego, osiąganego często kosztem różnych upokorzeń, ugłaskiwania Wałęsy przez tamtą ekipę. Rokita zdaje się być przekonany, że to cena, którą trzeba było zapłacić. Swoje własne opinie na temat ówczesnego prezydenta opatruje zresztą deklaracjami realnego kultu za to, co tamten zrobił w czasach walki z komunizmem. I tak właśnie, jako rozpostartych między własnym przywiązaniem do Wałęsy a przekonaniem, że nie ma dla niego alternatywy, można by przedstawić większość ówczesnych polityków. Przynajmniej solidarnościowej strony.

Kuszenie w samolocie

Byłoby to jednak uproszczenie. Sam Rokita grał parę razy z Wałęsą dla własnego interesu - na przykład w latach 1996 - 1997, gdy próbował nie dopuścić do zdominowania prawicy przez aparat związku "Solidarność" na czele z Krzaklewskim. Grali także i inni. Można by rzec, że Lech Wałęsa, całkowicie nieświadom definitywnego celu poza rozumianą bardzo naiwnie jako zabawka czystą władzą osiągnął w takich rozgrywkach z rozmaitymi partnerami, partiami, a czasem frakcjami w partiach, znaczną biegłość. Ale była to zwykle rozgrywka prowadzona w stylu jęków "oj boli, boli". Albo w stylu wymachiwania struchlałym partnerom śrubokrętem przez nosem.

W roku 1992 Wałęsa był w stanie odzyskać - w ogniu walki z lustracją Macierewicza - częściowe i warunkowe, ale jednak poparcie warszawskiego salonu. Ale kiedy w dwa lata później salon uosabiany przez Unię Wolności zaczął się na niego boczyć za takie ekscesy jak obiad drawski, przesiadł się śpiesznie na patriotycznego konika i zaczął wygrywać na trąbce ułańską pobudkę, gromadząc wokół siebie wielu prawicowców. Zawsze mógł zresztą liczyć w poszczególnych obozach na ludzi orientujących się osobiście na niego, a były to tak diametralnie różne osoby jak skrajny narodowiec Jan Łopuszański i lewicowy liberał Andrzej Celiński. Wolty, zygzaki, czasem drobne koncesje pozwalały odzyskiwać zdawałoby się stracone raz na zawsze osoby i wracać do porzuconych spraw - z reguły zresztą pozornie. Także obóz postkomunistyczny bywał przez długie okresy bardziej partnerem niż przeciwnikiem Wałęsy. To z nim przecież targował się w ostatnich latach swoich rządów o wpływy w dyplomacji, w służbach specjalnych, w wojsku czy w publicznej telewizji.

Oczywiście naturalną siłą Wałęsy była jego legenda, jego osobisty autorytet (nawet jeśli ulegający szybkiej erozji), a w latach 1990 - 1995 także siła jego urzędu, wokół którego jak bluszcz owijali się politycy. Ale nie tylko. W 1992 roku napisałem o Wałęsie tekst do "Życia Warszawy". Nosił on tytuł "Silny słabością innych". Bo Wałęsa nauczył się, mimo całej swojej osobistej toporności, oddziaływać na różne środowiska. Czasem przez pozorowanie zainteresowania przekonaniami partnerów, a czasem granie na osobistych słabostkach. W 1994 roku wysłał do komisji konstytucyjnej jako swych przedstawicieli liberalnych profesorów z Andrzejem Rzeplińskim na czele, a potem w obliczu kampanii wymienił ich nagle, z dnia na dzień, na ludzi ZChN. Jeszcze bardziej charakterystyczna była jego nieco wcześniejsza gra na podminowanie rządu Suchockiej. Podczas jednej podróży rządowym samolotem kusił wizją premierostwa tak różnych ludzi jak szef MSZ Skubiszewski i wicepremier Goryszewski. I osiągnął podobno w tych zabiegach wstępny sukces. Tyle że i w tym przypadku był to ruch w ślepy zaułek. Rząd Suchockiej wkrótce potem upadł, osłabiony między innymi przez Wałęsę, a jego miejsce zajęła silna i zwarta ekipa postkomunistyczna będąca dla osamotnionego prezydenta dużo twardszym orzechem do zgryzienia.

Lustro III RP

Na pytanie, czy Wałęsa jest twórcą III Rzeczypospolitej, trzeba odpowiedzieć, że był przede wszystkim jej karykaturą. A może bardziej jeszcze lustrem, w którym się ona przeglądała. To inni wymyślili grubą kreskę, ale to Wałęsa zastosował jej zasady w najbardziej wulgarnej postaci. To inni napisali zarys wadliwego ustroju, ale on na nim żerował. To inni angażowali się w realne ideowe spory, ale on umiał je wyjątkowo teatralnie wykorzystywać. Z drugiej strony zaś nie miałby tak wielkich możliwości, gdyby nie słabość innych polityków, ich swarliwość, niezdolność do kompromisu, chciwość władzy połączona z nieudolnością. Czy Wałęsa byłby w stanie wywracać koalicje, gdyby po 1991 roku politycy solidarnościowi okazali się zdolni do realnego współdziałania? Czy jego wymachiwanie śrubokrętem w roku 1995 byłoby skuteczne, gdyby po jego stronie sceny pojawił się realny, dysponujący siłą charakteru i społecznego oddziaływania prezydencki kandydat bez jego wad?

Wałęsa rozumiał kuchnię władzy lepiej niż większość polityków, zwłaszcza solidarnościowych. Nigdy nie zapomnę rozważań pewnego ważnego działacza i ministra z Unii Demokratycznej, który tłumaczył mi za czasów rządu Suchockiej, że prezydent nie miesza się w ogóle do wojska. "Przecież on chce mieć wpływ tylko na jedno, na generalskie nominacje" - tłumaczył mi ów mąż stanu. Mając do czynienia z takimi zawodnikami, dawny szef "Solidarności" mógł, do czasu, rozgrywać i wygrywać.

A równocześnie władza tego ojca polskiej wolności okazała się w dużej mierze władzą po nic. Wszystko, co dobre w III RP, stało się tak naprawdę bez najmniejszego udziału Wałęsy. Pamiętam jak w 1994 roku na spotkaniu w konserwatywnej grupie Windsor żarliwy reformator administracji i samorządu Michał Kulesza skarżył się, że już w okresie dominacji SLD prosił Pałac Prezydencki o patronowanie stosunkowo drobnej reformatorskiej inicjatywie. - Nikt mi nawet nie odpowiedział - dziwił się Kulesza. Po co mieli mu odpowiadać? Przecież nie wiedzieli, do czego takie odpowiedzi miałyby służyć.

Korzyści wyciągnięte z władzy przez Wałęsę i jego ludzi okazały się zresztą także, bez budowy silnego zaplecza, realnego obozu politycznego, mizerne i czasowe. Nawet patologie wałęsowskiego dworu sprowadzały się prawdopodobnie do małych geszeftów, które symbolizuje dziś historia z domniemaną łapówką za ułaskawienie gangstera Słowika. To dopiero Kwaśniewski umiał przekształcić swoje wpływy polityczne w biznesową potęgę. III Rzeczpospolita w wydaniu Wałęsy i jego ministrów jawi się jako pusta wydrążona skorupa pozbawiona jakiejkolwiek treści.

Kieszonkowy upiór

Czy Lech Wałęsa uległ demoralizacji, bo będąc wielką postacią historii antykomunistycznego oporu, miał za sobą agenturalny epizod? A może temu epizodowi zawdzięczał sukcesy w pozyskiwaniu pomocy starych fachowców z SB, co jednak nie uchroniło go od ostatecznej porażki? A może te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego?

Każda wersja jest możliwa. Ważniejsze, że Wałęsa w końcu odszedł. Umożliwiając wreszcie wykształcenie się, zwłaszcza po prawej stronie, normalnych politycznych formacji, nad którymi nie ciążył już cień jego intryg. I ustanowienie takich naturalnych, ale w Polsce z trudem torujących sobie drogę standardów, jak cywilna kontrola nad armią czy nad służbami specjalnymi. Do dziś są z nimi duże kłopoty. Tyle że przy Wałęsie byłyby sto razy większe.

Jeśli w ostatnich latach powraca od czasu do czasu, to w kolejnych całkowicie wykoncypowanych rolach. A to jako recenzent i alternatywa wobec obozu IV RP. A to jako ofiara tego obozu skrzywdzona lustracyjnymi "pomówieniami". Mimo całej ogłady, jakiej nabył podczas zagranicznych wojaży, były prezydent ledwie się mieści w kostiumie autorytetu. Jak za dawnych czasów opowiada, a to że obiad drawski był przyjacielską pogawędką, a to że Andrzej Gwiazda chciał go otruć. Przyjaźni dziennikarze z Tomaszem Lisem na czele udają taktownie, że tego nie słyszą, albo wręcz próbują tłumaczyć te wywody na normalny język.

Literalnie rzecz biorąc, te powroty nie mają wielkiego znaczenia. Jego przyjaciele z biznesu czy służb specjalnych dawno przytulili się do innych. On sam pogodził się ostatecznie z tym, że nie odegra już nigdy wielkiej dziejowej roli, nie wygra wyborów prezydenckich, nie stworzy partii. Zrzekł się nieobliczalnych ambicji za cenę opieki - warszawskiego salonu i Platformy Obywatelskiej, którą kilka lat temu, mało kto to pamięta, próbował jeszcze krytykować. Jako upadła wielkość może wzbudzać sympatię, a jego racje nie nadają się do szybkiego odrzucenia. Legenda "Solidarności" zasługuje przecież na ochronę, a historycznych emocji nie powinno się wykorzystywać do politycznych porachunków. Na dokładkę Polacy mają wyjątkowo krótką pamięć.

Co ja jednak poradzę, że za każdym razem, kiedy widzę i słyszę byłego prezydenta urządzającego awanturę swoim "prześladowcom", przypominam sobie Polskę początku lat 90. Polskę braku standardów, państwo bezkarnych służb specjalnych i nieodpowiedzialnych przed nikim generałów. I kraj autorytetów, które traktują te zjawiska w kategoriach incydentu. Także Polskę wygadywanych bezkarnie głupstw, które upodobniały naszą scenę polityczną do Barejowskiej restauracji.

Oczywiście dzisiaj upiór tamtej Polski przypomina bardziej kieszonkową zabawkę. A jednak podsuwane mi przez polityków i komentatorów równania: Wałęsa, czyli umiar, Wałęsa, czyli normalność, Wałęsa, czyli autorytet, wydają mi się czystym absurdem. To Polska Wałęsy była Polską braku umiaru. To Polska Wałęsy byla niestety państwem nienormalnym.