Dwa wysłużone rządowe tupolewy odejdą do lamusa polskiego lotnictwa. Ich piloci zostali już przeszkoleni na brazylijskich embraerach 175. Wkrótce to właśnie te samoloty zastąpią przestarzałe tutki.

W taki dzień jak dziś na szkolenie jest dużo czasu. Bo oba rządowe Tu-154 znów są zepsute. Pierwszy do końca lipca przechodzi remont w Rosji, a drugi czeka na naprawę. Autopilot ma usterkę od ostatniej wyprawy do Haiti. A części zamienne wciąż nie dotarły. Na Światowe Forum Ekonomiczne w Davos 28 stycznia prezydent Lech Kaczyński dotarł więc spóźniony – zamiast tupolewem, musiał polecieć małym jakiem. A już za parę dni, także korzystając z jaka, premier Donald Tusk dostanie się na nadzwyczajny szczyt gospodarczy w Brukseli.

Reklama

Trzej pierwsi piloci siedzą w bazie na warszawskim Okęciu. Mają tu swój pokój, ale niezbyt duży, dość skromnie urządzony. – To nie tak, że rządowe tupolewy są szczególnie awaryjne. Nie psują się ani częściej, ani rzadziej niż inne. Idealnych samolotów nie ma. Boeingi miewają kłopoty z systemem hermetyzacji, z kolei airbusy – z systemem sterowania – zapewnia podpułkownik Bartosz Strojeński, dowódca eskadry. – Tu-154 to naprawdę fajny samolot. Każdy, kto nim latał, ma do niego sentyment. Jest mocny. Dużo do powiedzenia ma w nim pilot, a nie komputer. Ma trzy silniki, a to daje poczucie bezpieczeństwa. Lata wyżej niż większość samolotów pasażerskich. Turbulencje czy burze może obejść górą – dodaje kpt. pilot Grzegorz Pietruczuk.

Skąd kłopoty?

To dlaczego ciągle słyszymy o awariach? – dopytujemy. – Awarie, o których się tyle mówi, przeważnie nie są poważne – zapewniają piloci. Chodzi o to, że w samolocie rządowym nie może być żadnej, ale to żadnej usterki. Gdy poluzuje się śrubka w klamce, samolot nie wystartuje, dopóki nie zostanie dokręcona. Inaczej jest w samolotach pasażerskich. Istnieje cała lista usterek, z którymi samolot może lecieć, bo nie wpływają one na bezpieczeństwo.

Reklama

Piloci przekonują: – Naprawdę nie o to chodzi, że Tu-154 się psują. One są przestarzałe i zbyt głośne i dlatego nie mogą lądować na lotniskach w UE. Z tego powodu Aerofłot pozbył się ich w ubiegłym roku. Nasze dwa tutki latają na zasadzie wyjątku. To samoloty rządowe, a przecież nikt nam nie będzie mówił, czym mamy latać.

Czytaj dalej >>>

Reklama



Według Strojeńskiego problem nie w maszynie, tylko w tym, że jesteśmy biednym krajem. Nasz prezydent leci w delegację jednym samolotem. A prezydent Sarkozy trzema. W jednym on, w drugim reszta ekipy, a trzeci jest zapasowy, jakby któryś z poprzednich się popsuł. Tak samo Obama – choć w przypadku podróży prezydenta Stanów Zjednoczonych leci jeszcze więcej maszyn: Air Force One, Air Force One zastępczy i trzy inne, którymi Amerykanie wożą ze sobą wszystko, co może być potrzebne. A my? Mamy tylko dwa tupolewy. Jak się zepsują, to VIP-om zostają jaki. Mało wygodne i zupełnie niereprezentacyjne.

Piloci są zgodni: Polska powinna mieć flotę składającą się z trzech dużych maszyn, którymi prezydent i premier mogą latać bez międzylądowania. Takie samoloty mogłyby zabrać także około 200 żołnierzy na misję do Afganistanu czy Czadu. Do tego 4, 5 małych samolotów – ekonomicznych, które mogą służyć jako zastępcze środki transportu.

Koniec tupolewów zapowiadano po wielokroć. Po raz pierwszy właściwie tuż po tym, jak wcielono je do służby w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego "Obrońców Warszawy". Pierwszy o numerze 101 trafił do niej w 1990 roku. Drugi, 102, cztery lata później. Po przełomie ustrojowym nastały nowe czasy, do których "poradziecki złom" nie bardzo pasował. Szybko – słusznie czy nie – samolotom zaczęto przypisywać wyjątkową awaryjność.

– Jako szef rządu po kolejnych awariach wydałem polecenie wymiany taboru ministrowi transportu Bogusławowi Liberadzkiemu. Od 15 lat nie zmieniło się nic – opowiada były premier Józef Oleksy, którego lęk przed lataniem jest legendarny. – Latać tym samolotem to była zgroza – mówi Oleksy. I przypomina zdarzenie, które miało miejsce na lotnisku w Tel Awiwie, gdy w maszynę uderzyła ciężarówka i zrobiła dziurę w skrzydle. Zdaniem Oleksego to dlatego, że tupolew po prostu był niewymiarowy. – Miałem lecieć na szczyt europejski do Cannes i samolot nie zapalił, bo to maszyna wrażliwa na wilgoć i po deszczu nie zapala. Potem tak samo było w Budapeszcie i musieliśmy wracać samochodem – wspomina Oleksy.

Gorsza przygoda przytrafiła się Markowi Belce, gdy jako premier leciał na szczyt UE – Azja do Wietnamu. W Kunmingu w Chinach, gdzie było międzylądowanie, z jednego z silników zaczęły się wydobywać kłęby dymu. Polski premier, by zdążyć na szczyt, musiał pożyczyć samolot od Chińczyków.

Wszystkie przygody kończyły się jednak bezpiecznie. Nawet uderzenie pioruna uwiecznione przez jednego z obecnych na pokładzie operatorów telewizyjnych.

Powietrzne limuzyny

Rządowy samolot to atrybut najwyższej władzy, jaki przysługuje tylko prezydentowi, premierowi, marszałkom Sejmu i Senatu. Ale zwykle szybko powszednieje. – To żaden przywilej, to usprawnienie pracy. Premier nie powinien udawać, że lata jak każdy obywatel, bo ma inne obowiązki – komentuje Oleksy.

Czytaj dalej >>>



Próbował zaprzeczyć temu Donald Tusk, który na początku swojej kadencji zapowiedział, że w ramach oszczędności będzie korzystać z rejsowych lotów. Szybko się okazało, że trudno pogodzić udział w unijnych szczytach z nerwowym zerkaniem na zegarek, by nie spóźnić się na rejsowy samolot.

Absolutną katastrofą pod tym względem była jego wyprawa za Atlantyk. Gdy boeing z Tuskiem był w powietrzu, do nowojorskiego biura LOT-u zadzwonił ktoś, przedstawiając się jako członek Al-Kaidy. – Na pokładzie samolotu, którym leci polski premier, jest bomba – oświadczył i przerwał połączenie. Alarm był fałszywy, ale skrupulatni Amerykanie musieli sprawdzić, czy faktycznie nie ma żadnej bomby. Później, podczas spotkania z Polonią, Tusk żartował na temat "bombowego" przywitania. Ale w efekcie przekonał się do tutków. I wkrótce Tu-154 stał się – podobnie jak krzesło na unijnym szczycie – symbolem politycznej wojny premiera z prezydentem.

Narzędziem polityki rządowe tupolewy stały się niedawno. Pierwszy raz podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej. Lech Kaczyński chciał się dostać do Tbilisi przed Nicolasem Sarkozym, prezydentem sprawującej wówczas unijną prezydencję Francji. Obawiał się, że prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili zgodzi się na proponowane przez Francuza warunki rozejmu, w których nie będzie punktu o zachowaniu terytorialnej integralności Gruzji. Dlatego zaczął naciskać na pilota, by niezgodnie z ustalonym wcześniej planem poleciał wprost do stolicy Gruzji, a nie do Azerbejdżanu, skąd, jak planowano, Kaczyński i towarzyszący mu prezydenci Litwy, Estonii i Ukrainy oraz premier Łotwy mieli samochodami pojechać do Tbilisi. Pilot odmówił jednak, bo nad przestrzenią powietrzną Gruzji panowało rosyjskie lotnictwo. Na pokładzie doszło do ostrego spięcia. – Ja naprawdę obawiałem się o życie nie tylko prezydenta, ale całej załogi – przekonuje kapitan Grzegorz Pietruczuk.

Inaczej tę sytuację widzi Michał Karnowski, znany dziennikarz, który wtedy był na pokładzie: – Wszyscy od początku wiedzieliśmy, że jedziemy w rejon wojny. Ale w międzyczasie pozytywny efekt przyniosły mediacje UE. W momencie startu mieliśmy już informacje, że działania wojenne są zakończone.

Jego zdaniem pilot przecenił ryzyko, które już wtedy było znacznie mniejsze. – Jego decyzja bardzo wszystko utrudniła, bo musieliśmy jechać fatalną drogą, dotarcie na miejsce opóźniło się o dziesięć godzin. Czterej prezydenci dotarli w rezultacie spóźnieni, bo Sarkozy przybył dużo wcześniej. Misja dyplomatyczna straciła wagę – wspomina Karnowski.

Czytaj dalej >>>



Kolejny raz Tu-154 był kartą przetargową w sporze prezydenta i premiera o kompetencje w polityce unijnej. Apogeum spór osiągnął w październiku 2008 roku, kiedy to Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera, odmówił samolotu Lechowi Kaczyńskiemu, by ten nie poleciał na szczyt w Brukseli. Prezydent wyczarterował wtedy samolot i na szczyt doleciał.

Nigdy wcześniej do takich sytuacji nie dochodziło – w czasach rządu Jerzego Buzka lewicowy prezydent porozumiewał się w tej sprawie z premierem i marszałkami Sejmu i Senatu, którzy pochodzili z AWS. Kiedyś rozgorzał spór o wylot na wigilię do polskiego kontyngentu w Kosowie. Ówczesny marszałek Sejmu Maciej Płażyński miał już zaplanowany lot, ale żołnierzy postanowił odwiedzić także Aleksander Kwaśniewski. – Na szczęście Kwaśniewski zrezygnował. Ale gdyby postawił na swoim, to on by poleciał jako osoba stojąca wyżej w hierarchii najwyższych urzędów – opowiada Płażyński.

Nieformalne konferencje

VIP-om trudno zrezygnować z własnego samolotu nie tylko z powodu prestiżu. Liczy się też to, że na pokład rządowego samolotu zapraszani są dziennikarze. W czasach rządów lewicy murowane miejsce miała "Trybuna", za PiS "Nasz Dziennik". Tu-154 często okazywał się za mało pojemny dla niektórych mediów, z którymi aktualna władza miała na pieńku. Ich przedstawiciele słyszeli wówczas, że miejsca w samolocie już się skończyły.

Na pokładzie kontakty dziennikarzy i polityków odbywają się na innych zasadach niż zazwyczaj. Zwłaszcza na długich trasach tworzy się rodzaj pokładowej wspólnoty, opowiada Maciej Płażyński. Korzystali z tego wszyscy: Jerzy Buzek, Leszek Miller, Marek Belka i Kazimierz Marcinkiewicz. Aleksander Kwaśniewski podróż zaczynał zazwyczaj od przywitania się ze wszystkim uczestnikami lotu. Teraz ten obyczaj zamiera. Czasem do dziennikarzy przychodzi porozmawiać prezydent Lech Kaczyński. Donald Tusk robi to rzadko. Politycy PO mówią, że tylko wtedy, kiedy nie ma odpowiadającego w kancelarii premiera za komunikację Igora Ostachowicza, który uważa, że to "zły plan dla premiera", opowiada jedna z osób latających z Tu-154. Czy to przesadna ostrożność? Kilka miesięcy temu, podczas podróży na szczyt unijny, na którym mógł być dokonany wybór przewodniczącego Rady Europejskiej i szefa unijnej dyplomacji, Donald Tusk spędził z dziennikarzami sporo czasu, argumentując, że szczyt zakończy się niczym. Jednak dzień później Unia miała już i swojego prezydenta, i szefa dyplomacji.

Dziennikarze wciąż bardzo chętnie latają z VIP-ami. Mimo fatalnej klimatyzacji wewnątrz i różnych niedogodności znalezienie się w grupie wybrańców daje poczucie nobilitacji. – Jak ginąć, to w dobrym towarzystwie – powtarza Małgorzata Naukowicz, która często gości na pokładzie rządowego samolotu.

Czytaj dalej >>>



Taki ponury scenariusz jest jednak raczej mało prawdopodobny, bo tutkami latają bardzo dobrzy piloci. Dali tego dowód choćby podczas pewnego powrotu Leszka Millera z Francji. Nad Warszawą szalała śnieżyca. Lepsza pogoda była w Katowicach i tam miał lądować samolot.

Premierowi zależało jednak na tym, by samolot wylądował na Okęciu. Pilot zapowiedział, że spróbuje wykonać trzy podejścia. Jeśli to okazałoby się zbyt ryzykowne, miał zrezygnować i polecieć jednak na Śląsk. Samolot zaczął zniżać lot, ale przez okna nie było nic widać, prócz gęstej zadymy. W pewnym momencie rozległ się huk – to pilot wysunął podwozie. Umilkły żarty, nie było śmiechów. Wszyscy spodziewali się, że za chwilę koła dotkną pasa, ale pilot poderwał maszynę i zaczął przygotowywać się do drugiego podejścia. Gdy i tym razem pilot poderwał maszynę, nikt nie przypuszczał, że podejmie jeszcze jedną próbę. Ale i tym razem pilot zaczął ostro schodzić w dół i samolot huknął kołami o pas. W tym momencie jedna z dziennikarek nie wytrzymała i zaczęła krzyczeć – Jezu! Ratunku! Rozbiliśmy się! – opowiada dziennikarz polityczny Marcin Graczyk.

Marcin Graczyk wspomina jeszcze jedną przygodę. Tupolewy mają stosunkowo mały zasięg i na lotach długodystansowych muszą uzupełniać paliwo. Na trasach transatlantyckich lądują z reguły na Islandii, choć czasami też w Kanadzie. Gdy w 2004 roku Aleksander Kwaśniewski wracał z USA, miał wylądować w Gander na Nowej Fundlandii, samolot został jednak skierowany do odległego o ponad 200 km Saint John’s. Maszyna długo krążyła nad lotniskiem. Oficerowie BOR-u i dziennikarze zaczęli wymieniać uwagi, że piloci muszą zrzucić paliwo, by podczas lądowania maszyna nie spłonęła. Kilku BOR-owców zaczęło udawać, że się modli, czym wprawili w przerażenie część pasażerów. Samolot jednak gładko wylądował i jechał wzdłuż wysokich zasp – bo właśnie pospieszne odśnieżanie było przyczyną, dla której Tu-154 nie mógł podejść do lądowania.

Samolot z napisem "Republic of Poland" kanadyjska obsługa lotniska przyjęła sceptycznie. Podczas tankowania wszystkich wyproszono z maszyny i ustawiono na płycie lotniska przy kilkunastostopniowym mrozie. Prezydent skarżył się potem, że został potraktowany, jakby podejrzewano, że jest nielegalnym imigrantem. Wizerunek polskiej delegacji w oczach Kanadyjczyków poprawiło dopiero to, gdy Kwaśniewskiego rozpoznali na lotnisku przebywający tam polscy marynarze.

Podejścia bojowe

Najwięcej emocji towarzyszy wyprawom bojowym. Tak, nieco na wyrost, określa się loty w rejon konfliktów zbrojnych, gdzie stacjonują nasze kontyngenty. Kiedyś Bałkany czy Bliski Wschód, a w ostatnich latach Irak i Afganistan. W czasach, gdy pierwszy lepszy bojownik, który dostanie do ręki rurę z rakietą, może naprowadzić ją na cel i zestrzelić samolot, loty te traktowane są szczególnie poważnie. Samolot z VIP-em jest wymarzonym celem.

Czytaj dalej >>>



– Polecieliśmy do Bagdadu z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, ale coś wydarzyło się na lotnisku, dlatego musieliśmy krążyć nad zabudowaniami stolicy Iraku na niewielkiej wysokości. A to było tuż po tym, jak zestrzelono samolot DHL rakietą przeciwlotniczą z dachu. Bałem się wtedy i patrzyłem na dachy, czy na którymś nie zobaczę kogoś z rurą albo smugi dymu – opowiada Jacek Czarnecki z Radia ZET, korespondent wojenny m.in. w Czadzie, Iraku i Afganistanie. W normalnym bojowym podejściu do lądowania samolot ostro schodzi w dół, by jak najszybciej znaleźć się na pasie startowym i dać ewentualnym strzelcom jak najmniej czasu do wycelowania. Na nieprzyzwyczajonych robi to silne wrażenie, a jeśli ktoś nie posłucha stewardes i nie zapnie pasów, może polatać po całym samolocie – opowiada reporter.

Po locie z Kwaśniewskim zmieniono procedury i podczas podchodzenia do lądowania w niebezpiecznych miejscach nakazano zasłaniać okna. – Po co się stresować – tłumaczył jeden z oficerów BOR-u. A ponieważ w Iraku pojawiła się także moda na ataki moździerzowe i snajperów, to jeszcze przed wylądowaniem rozdawano hełmy i kamizelki kuloodporne. Jednak to, co służy bezpieczeństwu, nie zawsze służy wizerunkowi. W 2006 roku tuż przed świętami wielkanocnymi do naszych żołnierzy w Iraku poleciał prezydent Kaczyński. A było to dwa miesiące po katastrofie hali MTK w Katowicach, kiedy to Lech Kaczyński pojawił się na miejscu w strażackim kasku. Zdjęcia, które obiegły prasę, nie były zbyt udane, tym bardziej że ani towarzyszący mu premier Kazimierz Marcinkiewicz, ani pozostałe osoby kasków nie miały. Dlatego gdy prezydent leciał do Iraku, kamizelkę kuloodporną zasłonił garniturem, a hełmu nie założył wcale. Wszyscy towarzyszący mu dziennikarze mieli za to obowiązek pokazać się w pełnym rynsztunku.

Piloci przyznają, że tupolew do takich misji się nie nadaje: nie może być tak, że prezydent leci do Iraku samolotem, który nie ma żadnego systemu antyrakietowego. Nie powinno być też tak, że samolot rządowy, który ma małe luki bagażowe, służy za samolot transportowy i wozi na siedzeniach ryż na Haiti – mówi jeden z pilotów.

Alkohol i papierosy

Aleksander Kwaśniewski pamiętał nie tylko o tym, aby się z dziennikarzami przywitać, ale także o tym, by podróż minęła im miło. To kancelaria rezerwująca lot dba o odpowiednią oprawę lotu i zamawia catering. Za czasów Kwaśniewskiego alkohol był serwowany wszystkim gościom. Teraz raczą się nim wyłącznie członkowie oficjalnej delegacji. Jak przyznają piloci, oszczędności poszły tak daleko, że często nawet torebki herbaty wyliczone są co do sztuki, a pilotów i stewardes nie uwzględnia się w ogóle. Mają jednak swój własny czajnik i herbatę.

Czytaj dalej >>>



Nie tylko Kwaśniewski traktował trunki jako zwyczajowy element wyprawy. – Podczas moich podróży podawano alkohol na pokładzie. Nie widziałem w tym nic złego, wszystko jest dla ludzi – mówi były marszałek Sejmu Maciej Płażyński. Ale problemy się zdarzały. Podczas jednego z lotów nad Zatokę Perską przedsiębiorcy zaczęli bawić się tak dobrze, że dziennikarze w końcu śpiewali naprędce ułożony kuplet. "Polski biznes nie żyje, nie żyje, nie żyje. Niech już więcej nie pije, nie pije, bęc". W końcu do przedziału wszedł prezydencki minister do spraw zagranicznych Andrzej Majkowski, który cieszył się opinią człowieka rozrywkowego, ale tym razem wycedził tylko przez zaciśnięte zęby: – Za godzinę lądujemy w Arabii Saudyjskiej, kraju muzułmańskim, w którym alkohol nie jest tolerowany.

Wkrótce po tym locie alkohol przestał być serwowany oficjalnie. Zdarzało się jednak i potem, że stewardesa podchodziła, mrugała okiem i pytała, czy podać colę. Oczywiście cola była z wkładką, opowiada Małgorzata Naukowicz z Radia Tok FM.

Podczas jednej z podróży Aleksandra Kwaśniewskiego pewien prezydencki urzędnik zaspał, "zmęczony zmianą czasu", i został na Cejlonie. Ale dziennikarze też nie zawsze byli święci. – Były osoby, za które reszcie było wstyd – mówi Jacek Czarnecki z Radia ZET. Jeden z dziennikarzy przypłacił nawet picie na pokładzie utratą pracy. Zdarzały się też loty, po których dziennikarzy nie wypuszczano z samolotu, dopóki VIP nie odjechał z Okęcia. To mogło oznaczać tylko jedno: stan powracającego polityka jest taki, że lepiej go nie pokazywać.

Naiwny jednak, kto myśli, że przesiadka VIP-ów z posowieckich tutków do nowoczesnych embraerów będzie się wiązała ze zmianą mentalną i oznaczała ostateczny koniec takich obrazków. Na pokładzie nowych samolotów znajdzie się przecież miejsce na barek.