Oczyszczalnia to inwestycyjny bubel. Kosztowała 4 miliony złotych i do dziś stoi bezużytecznie. Prokuratura twierdzi, że powinni za to odpowiedzieć Marek Kozłowski (PiS) i Krzysztof Sawicki (Chrześcijański Ruch Samorządowy). Mieli dostać zarzuty, ale nie dostali. Dlaczego? Obaj w tym czasie startowali w wyborach samorządowych i prokuratura nie chciała wzywać ich na przesłuchanie. Tak przynajmniej tłumaczy całe zamieszanie szef białostockiej Prokuratury Apelacyjnej, Sławomir Luks. I nie widzi w tym nic dziwnego.

Reklama

W sprawę pośrednio uwikłany jest też wicemarszałek Senatu, Krzysztof Putra (PiS). W 2002 roku kierował firmą, która odbierała feralną oczyszczalnię. "Nie było żadnych nieprawidłowości, gdy przejmowaliśmy oczyszczalnię" - zapewniał dziś Putra na antenie TVN24.

Prokuratura się wstrzymała

Ale Najwyższa Izba Kontroli wytyka urzędnikom szereg błędów. Uznała, że ratusz naraził miasto na ogromne straty, a do tego urzędnicy poświadczyli nieprawdę - podał "Newsweek" na swojej stronie internetowej. W 2002 roku w dokumencie odbioru inwestycji napisali... że oczyszczalnia już pracuje. Okazuje się, że było to potrzebne, aby dostać ostatnią ratę kredytu na inwestycję z Banku Ochrony Środowiska. Niemałą, bo aż 1,4 mln złotych.

Reklama

Bank postawił warunek, że pieniądze wypłaci, gdy oczyszczalnia zacznie działać. No i według urzędników oczyszczalnia działała.

Sprawa trafiła do prokuratury. Ta postanowiła postawić zarzuty ówczesnym wiceprezydentom Białegostoku. Obaj startowali wtedy w wyborach na prezydenta miasta. Urzędnicy jednak nie usłyszeli zarzutów. Dlaczego? Bo Sławomir Luks, szef białostockiej Prokuratury Apelacyjnej, polecił prokuraturze wstrzymać się i nawet nie przesłuchiwać obu samorządowców.

"Wyborcy się nie dowiedzieli"

Reklama

Co więcej, jak pisze "Newsweek", prokurator Luks dzwonił z gabinetu ówczesnego prokuratora krajowego Janusza Kaczmarka. Luks bagatelizuje tę sprawę. "Akurat byłem w Warszawie, dzwonili do mnie z Białegostoku na komórkę" - wyjaśnia. Zadzwoniła młoda prokurator, która prowadziła tę sprawę. Powiedziała, że chce postawić obu politykom zarzuty. Luks kazał jej się wstrzymać. "Była kampania wyborcza i nie chcieliśmy wpływać na wynik wyborów samorządowych. A wezwanie na przesłuchanie mogłoby negatywnie wpłynąć na opinię wyborców" - tłumaczy.

Białostoccy prokuratorzy, nie chcąc przeszkadzać Kozłowskiemu i Sawickiemu w walce o prezydenturę Białegostoku, wstrzymali decyzję o ogłoszeniu zarzutów. Wyborcy nie dowiedzieli się więc, że prawicowi kandydaci mogą mieć kłopoty z prawem - oskarża "Newsweek".

"To absurdalna sytuacja. Jeszcze się z czymś takim nie spotkałem" - mówi w rozmowie z tygodnikiem prof. Zbigniew Hołda, karnista z Uniwersytetu Jagiellońskiego. - "Artykuł 313 kodeksu postępowania karnego mówi wyraźnie, że postanowienie o przedstawieniu zarzutów należy ogłosić podejrzanemu niezwłocznie i od razu go przesłuchać. Nie można tak po prostu wstrzymać wykonania postanowienia".

Sprawa jest w Rzeszowie

Minister Janusz Kaczmarek tłumaczy jednak, że ważniejsza od zasady "niezwłoczności" jest bezstronność śledztwa, dotykającego lokalnych polityków. Dlatego ustalił z prokuratorem Luksem na spotkaniu w Warszawie, że akta tej sprawy muszą trafić do Prokuratury Krajowej. Ta miała zdecydować, co dalej. 26 tomów pojechało do Rzeszowa.

Jak dowiedział się "Newsweek", tamtejsi prokuratorzy analizują obecnie, czy da się utrzymać zarzuty postawione w Białymstoku.